Wreszcie przechodzę do recenzji książek, które przeczytałam w grudniu. Niestety nie uda mi się ich wszystkich zrecenzować przez... dwa dni :D a miałam zamiar uporać się z nimi do końca roku.
"Mimo moich win" chyba nie muszę Wam przedstawiać. Książka miała niebywałą reklamę, włączając to filmiki i sesje zdjęciowe. Czy mi się podobała? Zapraszam na recenzję.
Olivia to młoda kobieta, która nie może zapomnieć o swoim pierwszym chłopaku Calebie. Poznali się na studiach i od tej pory byli razem. Kiedy przypadek sprawia, że się spotykają jej jakby już nieco wygasłe uczucie powraca. Dodatkowo okazuje się, że Caleb jej nie pamięta, bo stracił pamięć w wypadku. Chociaż dziewczyna nieco się opiera, to daje się znowu ponieść uczuciu. Niestety na drodze do ich szczęścia staje dziewczyna Caleba Leah, która tak łatwo nie odpuszcza...
Książka napisana jest dość dobrze. Nie jest to dość zawiły język, chociaż autorka mogłaby trochę darować sobie te wzniosłe uwagi, metafory i inne przenośnie, które kojarzą mi się tylko z literaturą klasy B (jak mogą być filmy, to czemu też nie książki?) i bardzo mnie denerwują.
Kreacja bohaterów jest dość dobra - pod względem metodycznym. Każda osoba z tej trójki ma silny charakter i nie da sobie w kaszę dmuchać. Niestety, co jest dobre na papierze nie odzwierciedla tego w rzeczywistości.
Wszyscy oni mają coś z głowami, każdy psychiatra to powie. Olivia lubi śledzić ludzi, to typ osoby dla której sąd wyznacza zakaz zbliżania się. Ta jej miłość powoduje, że zaczyna się bardzo nakręcać na jeden temat co doprowadza do obsesji. Można tłumaczyć, że to własnie miłość doprowadziła ją do takiego stanu, ale nie wszystko tym można tłumaczyć. Kiedy Caleb jeszcze na studiach spotyka się z innymi dziewczynami, ona doprowadza do zerwania, nie licząc się z nikim i niczym. Jest pyskata, ma poczucie humoru i jej wypowiedzi są bardzo sarkastyczne. Lubię takie główne bohaterki, ale nie w takim wydaniu. Olivia jest po prostu aż zanadto agresywna.
Caleb, nie będę Wam spojlerować, ale to niezły gagatek. Kłamie w żywe oczy, manipuluje ludźmi, ma przerośnięte ego. Jest zadufany w sobie, uważa że tylko spojrzy i już wszyscy mu się będą kłaniać i spełniać jego życzenia. Oczywiście autorka stara się pokazać, że tak naprawdę jest inny, a to tylko taka jego zewnętrzna powłoka oraz że przeszedł przemianę, ale ja myślę, że jest zupełnie inaczej.
Leah kreowana jest tu na taki ciemny charakter. Ma na sumieniu m.in. włamanie i zniszczenie mieszkania Olivii. Można jej żałować, bo przecież ta wredna małpa odbiła jej chłopaka! Niestety ona też potrafi manipulować ludźmi i wykorzystywać ich do własnych celów, a potem wyrzucić jak niepotrzebnego śmiecia. To niezła aktorka, o czym można było się przekonać na sali sądowej, a jaka była tuż po rozprawie.
Z tą tytułową winą, to Olivia miała się przyznać przed samą sobą, że to z jej winy rozpadł się jej związek z Calebem. Oczywiście, w wielu wypadkach tak właśnie jest, ale myślę, że oboje ponoszą winę za to rozstanie.
Wiem, że wielu osobom podoba się ta książka, patrząc tylko na same oceny na lubimyczytać i pochlebne recenzje, mnie niestety lub stety nie. To są moje odczucia i moje zdanie na temat tej książki. Każdy może mieć inne, ale po prostu nie wiem co wszyscy w niej widzą.
Moja ocena: 5/10
Strony
▼
piątek, 30 grudnia 2016
środa, 28 grudnia 2016
Jerome David Salinger - Buszujący w zbożu
Niedawno zainteresowałam się wyzwaniami czytelniczymi. Pewnie znacie listę 100 książek BBC, które trzeba przeczytać? Właśnie na tej liście znalazła się pozycja "Buszujący w zbożu". Jednocześnie jest ona na liście z "Wyzwania Rory Gilmore", czyli liście książek, które znalazły się w serialu Gilmore Girls - o tych wyzwaniach jeszcze kiedyś napiszę.
Miałam ochotę na klasykę, może na coś ambitniejszego i takim trafem sięgnęłam po właśnie tę pozycję. Czy mi się podobała, zapraszam na recenzję.
Głównym bohaterem jest Holden Caulfield. Ma szesnaście lat i uczy się w szkole z internatem. Jest inny niż większość chłopców w jego wieku. Uważa się za kogoś lepszego, a reszta to zwykli durnie. Ucieka ze szkoły, z której i tak został wydalony i udaje się do Nowego Jorku. Mieszka w hotelu, obija się po klubach i barach i opisuje otaczających go ludzi.
Książka jest napisana bardzo prostym językiem, więc i czyta się szybko. Holden jest dość dziwny. Jego tok myślowy też taki jest, cały czas obgaduje swoich kolegów (w swoich myślach), że to bezmyślni durnie, a sam tylko szuka zaczepki, żeby dostać w zęby. Nie lubi nikogo oprócz siebie, swojej siostry i swojego zmarłego brata. Kiedy ucieka do Nowego Jorku, spotyka się z ludźmi, których ledwie toleruje, ale dzwoni do nich w środku nocy. Szasta pieniędzmi na prawo i lewo, upija się prawie do nieprzytomności, spotyka się z prostytutkami.
Sam bohater jak i książka jest bardzo chaotyczna. Holden szybko zmienia zdanie i szybko się nudzi.
W Holdenie jest coś dziwnego, niby za nim nie przepadasz, ale popierasz jego spostrzeżenia. Uważa, że ludzie zatracili swoje pierwotne wartości i kierują się wygodą. Ich myśli pochłaniają bardzo błahe sprawy, typu zarabianie pieniędzy, stroje i inne jakby przyziemne sprawy. Jego wielkim marzeniem jest wyjechać z miasta, zamieszkać gdzieś na skraju lasu i uprawiać ziemię. Chce się uniezależnić od innych ludzi i być samowystarczalnym.
Pod wieloma względami "Buszujący w zbożu" jest podobny do "Wybacz mi, Leonardzie" Matthew Quicka. Zarówno sposobem pisania jak i głównymi założeniami tej powieści. Leonard jest bardzo podobny do Holdena, chociaż bardziej cywilizowany. On również szuka wartości, których ludzie zatracili.
Troszeczkę się dziwię, że w USA to jest lektura. W książce jest tyle przemocy, alkoholu, że to chyba nie jest odpowiedni temat dla nastolatków, albo to tylko ja tak uważam. Książkę polecam przeczytać i tak jak większość twierdzi samemu ją ocenić. To taka książka, gdzie każdy inaczej ją odbiera.
Moja ocena: 7/10
Miałam ochotę na klasykę, może na coś ambitniejszego i takim trafem sięgnęłam po właśnie tę pozycję. Czy mi się podobała, zapraszam na recenzję.
Głównym bohaterem jest Holden Caulfield. Ma szesnaście lat i uczy się w szkole z internatem. Jest inny niż większość chłopców w jego wieku. Uważa się za kogoś lepszego, a reszta to zwykli durnie. Ucieka ze szkoły, z której i tak został wydalony i udaje się do Nowego Jorku. Mieszka w hotelu, obija się po klubach i barach i opisuje otaczających go ludzi.
Książka jest napisana bardzo prostym językiem, więc i czyta się szybko. Holden jest dość dziwny. Jego tok myślowy też taki jest, cały czas obgaduje swoich kolegów (w swoich myślach), że to bezmyślni durnie, a sam tylko szuka zaczepki, żeby dostać w zęby. Nie lubi nikogo oprócz siebie, swojej siostry i swojego zmarłego brata. Kiedy ucieka do Nowego Jorku, spotyka się z ludźmi, których ledwie toleruje, ale dzwoni do nich w środku nocy. Szasta pieniędzmi na prawo i lewo, upija się prawie do nieprzytomności, spotyka się z prostytutkami.
Sam bohater jak i książka jest bardzo chaotyczna. Holden szybko zmienia zdanie i szybko się nudzi.
W Holdenie jest coś dziwnego, niby za nim nie przepadasz, ale popierasz jego spostrzeżenia. Uważa, że ludzie zatracili swoje pierwotne wartości i kierują się wygodą. Ich myśli pochłaniają bardzo błahe sprawy, typu zarabianie pieniędzy, stroje i inne jakby przyziemne sprawy. Jego wielkim marzeniem jest wyjechać z miasta, zamieszkać gdzieś na skraju lasu i uprawiać ziemię. Chce się uniezależnić od innych ludzi i być samowystarczalnym.
Pod wieloma względami "Buszujący w zbożu" jest podobny do "Wybacz mi, Leonardzie" Matthew Quicka. Zarówno sposobem pisania jak i głównymi założeniami tej powieści. Leonard jest bardzo podobny do Holdena, chociaż bardziej cywilizowany. On również szuka wartości, których ludzie zatracili.
Troszeczkę się dziwię, że w USA to jest lektura. W książce jest tyle przemocy, alkoholu, że to chyba nie jest odpowiedni temat dla nastolatków, albo to tylko ja tak uważam. Książkę polecam przeczytać i tak jak większość twierdzi samemu ją ocenić. To taka książka, gdzie każdy inaczej ją odbiera.
Moja ocena: 7/10
wtorek, 27 grudnia 2016
Danka Braun - Historia pewnej rozwiązłości
Znacie książki Danki Braun? Ja je bardzo lubię, chociaż po okładkach pewnie nigdy bym się na nie nie zdecydowała. Są stylizowane na erotyki, a tak szczerze mówiąc ta seria nawet koło nich nie leżała ;) "Historia pewnej rozwiązłości" to już czwarty tom z serii i mam nadzieję, że tą recenzją zachęcę Was do zapoznania się z nimi.
Saga opowiada losy rodziny Orłowskich. Wydaje się, że są szczęśliwi, Robert i Renata cieszą się wnukiem. Ich syn również stara się wpasować w całą sytuację. Niestety kiedy mały Eryk zapada w śpiączkę wszystko się wali. Każdy każdego obwinia, Robert oddala się od żony, a Renata postanowiła, że nie będzie dalej tolerować jego wyskoków. Czy dojdą do porozumienia?
Powieści Danki Braun mają to do siebie, że są napisane z humorem. Autorka tak kręci słowami, że nawet z nieśmiesznych momentów wychodzi komedia. Bardzo lubię jej styl pisania. Co do głównych bohaterów. Robertowi zawsze wszystko się wybacza, wszystkie jego zdrady, potknięcia i obwinia się o nie Renatę :D Nie wiem czemu, ale na niego nie da się złościć. Jednak tym razem troszeczkę przesadził, ale na szczęście szybko się opamiętał. Renata jest bardzo obrażalska i na każdym kroku wypomina Robertowi jego błędy. W tej części jednak wisi nad nimi widmo najgorszego...
Jeżeli macie ochotę się zrelaksować przy dobrej książce to bardzo je polecam. Zapewniam, że będziecie zadowoleni. Najlepiej byłoby zacząć od pierwszego tomu, a to jest akurat czwarta część ;)
Moja ocena: 8/10
Saga opowiada losy rodziny Orłowskich. Wydaje się, że są szczęśliwi, Robert i Renata cieszą się wnukiem. Ich syn również stara się wpasować w całą sytuację. Niestety kiedy mały Eryk zapada w śpiączkę wszystko się wali. Każdy każdego obwinia, Robert oddala się od żony, a Renata postanowiła, że nie będzie dalej tolerować jego wyskoków. Czy dojdą do porozumienia?
Powieści Danki Braun mają to do siebie, że są napisane z humorem. Autorka tak kręci słowami, że nawet z nieśmiesznych momentów wychodzi komedia. Bardzo lubię jej styl pisania. Co do głównych bohaterów. Robertowi zawsze wszystko się wybacza, wszystkie jego zdrady, potknięcia i obwinia się o nie Renatę :D Nie wiem czemu, ale na niego nie da się złościć. Jednak tym razem troszeczkę przesadził, ale na szczęście szybko się opamiętał. Renata jest bardzo obrażalska i na każdym kroku wypomina Robertowi jego błędy. W tej części jednak wisi nad nimi widmo najgorszego...
Jeżeli macie ochotę się zrelaksować przy dobrej książce to bardzo je polecam. Zapewniam, że będziecie zadowoleni. Najlepiej byłoby zacząć od pierwszego tomu, a to jest akurat czwarta część ;)
Moja ocena: 8/10
piątek, 16 grudnia 2016
Richard Paul Evans - Najcenniejszy dar
Richard Paul Evans to jeden z autorów, których czytam wszystko co napisał. Uwielbiam jego książki i zawsze mi się podobają. Jest to pierwsza część serii, której przeczytałam już wcześniej dwa następne tomy. Nie ma tu bardzo problemu z odlezieniem się kiedy nie przeczyta się pierwszego. Zapraszam na recenzję.
Richard z żoną i córką przeprowadzają się do rezydencji Mary. Mają się oni zajmować mieszkającą tam starszą panią, a raczej przyrządzać posiłki i dotrzymywać jej towarzystwa. Richard jest bardzo zapracowany i nie poświęca tyle czasu swojej rodzinie ile by chciał. Mary chce, żeby zastanowił się nad pytaniem, co było pierwszym darem ofiarowanym na Boże Narodzenie. Pewnego dnia słyszy melodię wydobywającą się ze szkatułki na strychu. Znajduje tam stare listy i postanawia rozwiązać ich tajemnicę...
Książka jest bardzo krótka, ma jedynie 128 stron w małym formacie, więc można przeczytać ją w jeden wieczór. Tematycznie jest akurat na teraz, bo opowiada o Bożym Narodzeniu.
Autor w swoich książkach wplata różne wartości, tak aby czytelnik sam zaczął zastanawiać się nad swoim życiem. Jest też wiele religijnych odniesień, nawet niektóre jego powieści są oparte na przypowieściach. "Najcenniejszy dar" pokazuje, że ważne jest to co mamy, pogoń za pieniędzmi i bogactwo zawsze odbije się na naszej rodzinie i wcale nie jest to takie ważne i potrzebne do szczęścia.
Książka "Najcenniejszy dar" byłaby idealnym prezentem. To taka książka, która nawet osobę nieczytającą zachęciłaby do jej przeczytania. Polecam ją, jak i wszystkie książki tego autora. Żałuję tylko, że w tym roku, na święta w Polsce nie wydana została żadna jego świąteczna książka. Niestety, już tylko kilka książek Evansa zostało mi do przeczytania, nad czym ubolewam.
Moja ocena: 8/10
Richard z żoną i córką przeprowadzają się do rezydencji Mary. Mają się oni zajmować mieszkającą tam starszą panią, a raczej przyrządzać posiłki i dotrzymywać jej towarzystwa. Richard jest bardzo zapracowany i nie poświęca tyle czasu swojej rodzinie ile by chciał. Mary chce, żeby zastanowił się nad pytaniem, co było pierwszym darem ofiarowanym na Boże Narodzenie. Pewnego dnia słyszy melodię wydobywającą się ze szkatułki na strychu. Znajduje tam stare listy i postanawia rozwiązać ich tajemnicę...
Książka jest bardzo krótka, ma jedynie 128 stron w małym formacie, więc można przeczytać ją w jeden wieczór. Tematycznie jest akurat na teraz, bo opowiada o Bożym Narodzeniu.
Autor w swoich książkach wplata różne wartości, tak aby czytelnik sam zaczął zastanawiać się nad swoim życiem. Jest też wiele religijnych odniesień, nawet niektóre jego powieści są oparte na przypowieściach. "Najcenniejszy dar" pokazuje, że ważne jest to co mamy, pogoń za pieniędzmi i bogactwo zawsze odbije się na naszej rodzinie i wcale nie jest to takie ważne i potrzebne do szczęścia.
Książka "Najcenniejszy dar" byłaby idealnym prezentem. To taka książka, która nawet osobę nieczytającą zachęciłaby do jej przeczytania. Polecam ją, jak i wszystkie książki tego autora. Żałuję tylko, że w tym roku, na święta w Polsce nie wydana została żadna jego świąteczna książka. Niestety, już tylko kilka książek Evansa zostało mi do przeczytania, nad czym ubolewam.
Moja ocena: 8/10
niedziela, 11 grudnia 2016
Magdalena Parys - Biała Rika
Zdarzają się takie książki, które są tak specyficzne, że ciężko jest w ogóle o nich cokolwiek napisać. Taka właśnie jest "Biała Rika". Niby wszystko jest w niej zrozumiałe, ale nie do końca. Zapraszam na recenzję.
Rika, Niemka, która uciekła do Polski z powodu zakazanej miłości do Polaka. Po wielu latach jej przybrana wnuczka Dagmara stara się poznać jej historię i sklecić ją jakoś w całość. Tylko, czy to dobrze kiedy rodzinne tajemnice wychodzą na jaw?
"Biała Rika" napisana jest bardzo chaotycznie i trochę dziwnie. Do książki, są na przykład wplecione uwagi redaktorki, jakieś wymiany zdań, czy komentarze członków rodziny kiedy dostali jakiś fragment do przeczytania. Wszystko opatrzone jest rysunkami, schematami. Sam język jest dość specyficzny, tak samo jak konstrukcja powieści. Nie ma zachowanego ciągu chronologicznego, raz jest o wojnie, raz współczesność, a i czasy dzieciństwa małej Dagmary są bardzo pomieszane.
Książka jest oparta na prawdziwej historii. Podobno to historia rodziny samej autorki, ale jak pisze tak już w niej pomieszała, że nie wiadomo co jest już prawdą, a co fikcją.
"Biała Rika" to pozycja godna uwagi. Na podstawie dziejów rodziny pokazuje jak już w wolnej Polsce, na "ziemiach odzyskanych" traktowano ludność niemiecką, ich spuściznę i wszystko co po sobie pozostawili od ulic, przez domy, po sprzęty domowe i garnki. Wszystko to było nazywane "poniemieckie". Jak ciężko mieli ci, którzy nie wrócili do ojczyzny, bo czuli się szczecinianami. Musieli się prawie ukrywać, uczyć języka lub tak jak Rika udawać niemowę, żeby nie być ofiarą szykan.
Książka uświadamia czytelnikom, że Polacy nie odgrywali wyłącznie roli ofiar, a też byli prawie, że oprawcami.
Moja ocena: 7/10
Rika, Niemka, która uciekła do Polski z powodu zakazanej miłości do Polaka. Po wielu latach jej przybrana wnuczka Dagmara stara się poznać jej historię i sklecić ją jakoś w całość. Tylko, czy to dobrze kiedy rodzinne tajemnice wychodzą na jaw?
"Biała Rika" napisana jest bardzo chaotycznie i trochę dziwnie. Do książki, są na przykład wplecione uwagi redaktorki, jakieś wymiany zdań, czy komentarze członków rodziny kiedy dostali jakiś fragment do przeczytania. Wszystko opatrzone jest rysunkami, schematami. Sam język jest dość specyficzny, tak samo jak konstrukcja powieści. Nie ma zachowanego ciągu chronologicznego, raz jest o wojnie, raz współczesność, a i czasy dzieciństwa małej Dagmary są bardzo pomieszane.
Książka jest oparta na prawdziwej historii. Podobno to historia rodziny samej autorki, ale jak pisze tak już w niej pomieszała, że nie wiadomo co jest już prawdą, a co fikcją.
"Biała Rika" to pozycja godna uwagi. Na podstawie dziejów rodziny pokazuje jak już w wolnej Polsce, na "ziemiach odzyskanych" traktowano ludność niemiecką, ich spuściznę i wszystko co po sobie pozostawili od ulic, przez domy, po sprzęty domowe i garnki. Wszystko to było nazywane "poniemieckie". Jak ciężko mieli ci, którzy nie wrócili do ojczyzny, bo czuli się szczecinianami. Musieli się prawie ukrywać, uczyć języka lub tak jak Rika udawać niemowę, żeby nie być ofiarą szykan.
Książka uświadamia czytelnikom, że Polacy nie odgrywali wyłącznie roli ofiar, a też byli prawie, że oprawcami.
Moja ocena: 7/10
czwartek, 8 grudnia 2016
K. A. Tucker - Jedno małe kłamstwo
"Jedno małe kłamstwo" to kolejny tom serii "Dziesięć płytkich oddechów". Jeżeli jesteście ciekawi jak dalej potoczyły się losy jej bohaterów, zapraszam na recenzję.
Drugi tom opowiada o młodszej z sióstr Cleary. Olivia jest zupełnie inna niż Kacey. Jest poukładana, poważna i ma plan na przyszłość od dawna ustalony. Dostaje się na Princeton i zamierza studiować medycynę. Co jest dla niej najgorsze wiąże się to z opuszczeniem domu i poznaniem nowych osób. Obiecała siostrze i doktorowi, że będzie się bawić i chodzić na imprezy. Już na pierwszej upija się i poznaje Ashtona, który co by tu dużo mówić do najprzykładniejszych nie należy. Wkrótce zaczyna się spotykać z Connorem, który jest jego zupełnym przeciwieństwem. Dodatkowo, to takiego chłopaka widzieli by przy niej rodzice. Niestety sama nie może przestać myśleć o Ashtonie...
Początkowo książka trochę mnie denerwowała. Te ciągłe imprezy, na których nic ciekawego się nie dzieje. A sama Livie to niestety nie jest jej siostra, która swoimi odzywkami zawsze umiała mnie rozśmieszyć. Potem w miarę poznawania historii bohaterów czytało mi się znacznie lepiej.
Livie miała od dziecka poukładane życie, które tak naprawdę ułożył jej ojciec. Zawsze była we wszystkim najlepsza, bo starała się go zadowolić, nawet po jego śmierci. Wiedziała, że chce zdawać na medycynę, bo tak sobie wymarzył właśnie ojciec i tego się trzymała. Teraz kiedy naprawdę ma styczność z chorymi poprzez wolontariat na oddziale onkologii dziecięcej, zaczyna się wahać. Nie jest w stanie zachowywać powagę, kiedy jest otoczona przez chorobę.
Książka pokazuje, że nie zawsze to co widać na zewnątrz człowieka jest jego prawdziwą naturą. Nawet najbardziej poukładany człowiek może być jednak zupełnie inny i na odwrót. Temat przemocy domowej staje się już za bardzo oklepany. To już moja druga, czy trzecia tego typu książka w ostatnim czasie, która go porusza. Ta część nie zachwyciła mnie tak jak poprzednia, ale i tak sięgnę po kolejne tomy.
Moja ocena: 7/10
Drugi tom opowiada o młodszej z sióstr Cleary. Olivia jest zupełnie inna niż Kacey. Jest poukładana, poważna i ma plan na przyszłość od dawna ustalony. Dostaje się na Princeton i zamierza studiować medycynę. Co jest dla niej najgorsze wiąże się to z opuszczeniem domu i poznaniem nowych osób. Obiecała siostrze i doktorowi, że będzie się bawić i chodzić na imprezy. Już na pierwszej upija się i poznaje Ashtona, który co by tu dużo mówić do najprzykładniejszych nie należy. Wkrótce zaczyna się spotykać z Connorem, który jest jego zupełnym przeciwieństwem. Dodatkowo, to takiego chłopaka widzieli by przy niej rodzice. Niestety sama nie może przestać myśleć o Ashtonie...
Początkowo książka trochę mnie denerwowała. Te ciągłe imprezy, na których nic ciekawego się nie dzieje. A sama Livie to niestety nie jest jej siostra, która swoimi odzywkami zawsze umiała mnie rozśmieszyć. Potem w miarę poznawania historii bohaterów czytało mi się znacznie lepiej.
Livie miała od dziecka poukładane życie, które tak naprawdę ułożył jej ojciec. Zawsze była we wszystkim najlepsza, bo starała się go zadowolić, nawet po jego śmierci. Wiedziała, że chce zdawać na medycynę, bo tak sobie wymarzył właśnie ojciec i tego się trzymała. Teraz kiedy naprawdę ma styczność z chorymi poprzez wolontariat na oddziale onkologii dziecięcej, zaczyna się wahać. Nie jest w stanie zachowywać powagę, kiedy jest otoczona przez chorobę.
Książka pokazuje, że nie zawsze to co widać na zewnątrz człowieka jest jego prawdziwą naturą. Nawet najbardziej poukładany człowiek może być jednak zupełnie inny i na odwrót. Temat przemocy domowej staje się już za bardzo oklepany. To już moja druga, czy trzecia tego typu książka w ostatnim czasie, która go porusza. Ta część nie zachwyciła mnie tak jak poprzednia, ale i tak sięgnę po kolejne tomy.
Moja ocena: 7/10
wtorek, 6 grudnia 2016
Ransom Riggs - Osobliwy dom pani Peregrine
"Osobliwy dom pani Peregrine" jest ostatnio bardzo popularny za sprawą filmu, którego jeszcze nie widziałam. Tak szczerze sama nie wiem czy chcę go oglądać. Z tego co słyszałam bardzo namieszali w fabule, nawet wśród głównych bohaterów. Zapraszam na recenzję.
Jacob to nastolatek, który nigdy nie mógł dogadać się z rówieśnikami. Ważne miejsce w jego życiu zajmował dziadek, który zabawiał go niesamowitymi historyjkami i miał kolekcję osobliwych zdjęć. Opowiadał mu o sierocińcu w Wielkiej Brytanii do którego trafił podczas wojny. Mieszkały tam dzieci obdarzone pewnymi mocami. Jacob w pewnym momencie przestał w nie wierzyć i oddalił się od niego. Kiedy ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, chłopak postanawia poznać przeszłość swojego dziadka. Udają się z ojcem na wyspę, gdzie Jacob postanawia znaleźć ten tajemniczy sierociniec. Wtedy zaczynają się dziać niesamowite rzeczy...
Wydanie książki jest śliczne. Dawno nie widziałam tak dobrze dopracowanej książki pod względem wizualnym. Wszędzie pojawiają się obrazki, każdy najdrobniejszy detal taki jak np. numerowanie stron jest doszlifowany. Niestety nie zrobiłam zdjęć jej wnętrza, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł książki i na pewno pojawi się jej mnóstwo zdjęć.
Książka napisana jest prostym językiem, czyta się ją bardzo szybko. Sama historia jest bardzo ciekawa, jednak ta otoczka tajemnicy, nawet trochę horroru jaką imituje sama okładka i tajemnicze zdjęcia jest trochę na wyrost. Odniosłam takie wrażenie, że właśnie miał być to horror dla młodzieży, jednak na tym polu trochę się zawiodłam. Książka oczywiście jest tajemnicza. Były takie momenty kiedy myślałam, że już, już coś się wydarzy ale nie, nic takiego nie było. Osobliwe dzieci, również trochę mnie zawiodły, nie były tak straszne jak na zdjęciach.
Chociaż trochę się na tej książce zawiodłam to ostatecznie mi się podobała. Nie było tam takiej akcji jakiej się spodziewałam, ale może to i dobrze, bo jeszcze bym się przestraszyła ;) Książkę mogę Wam polecić, a ja już nie mogę się doczekać kiedy przeczytam następne tomy.
Moja ocena: 8/10
Jacob to nastolatek, który nigdy nie mógł dogadać się z rówieśnikami. Ważne miejsce w jego życiu zajmował dziadek, który zabawiał go niesamowitymi historyjkami i miał kolekcję osobliwych zdjęć. Opowiadał mu o sierocińcu w Wielkiej Brytanii do którego trafił podczas wojny. Mieszkały tam dzieci obdarzone pewnymi mocami. Jacob w pewnym momencie przestał w nie wierzyć i oddalił się od niego. Kiedy ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, chłopak postanawia poznać przeszłość swojego dziadka. Udają się z ojcem na wyspę, gdzie Jacob postanawia znaleźć ten tajemniczy sierociniec. Wtedy zaczynają się dziać niesamowite rzeczy...
Wydanie książki jest śliczne. Dawno nie widziałam tak dobrze dopracowanej książki pod względem wizualnym. Wszędzie pojawiają się obrazki, każdy najdrobniejszy detal taki jak np. numerowanie stron jest doszlifowany. Niestety nie zrobiłam zdjęć jej wnętrza, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł książki i na pewno pojawi się jej mnóstwo zdjęć.
Książka napisana jest prostym językiem, czyta się ją bardzo szybko. Sama historia jest bardzo ciekawa, jednak ta otoczka tajemnicy, nawet trochę horroru jaką imituje sama okładka i tajemnicze zdjęcia jest trochę na wyrost. Odniosłam takie wrażenie, że właśnie miał być to horror dla młodzieży, jednak na tym polu trochę się zawiodłam. Książka oczywiście jest tajemnicza. Były takie momenty kiedy myślałam, że już, już coś się wydarzy ale nie, nic takiego nie było. Osobliwe dzieci, również trochę mnie zawiodły, nie były tak straszne jak na zdjęciach.
Chociaż trochę się na tej książce zawiodłam to ostatecznie mi się podobała. Nie było tam takiej akcji jakiej się spodziewałam, ale może to i dobrze, bo jeszcze bym się przestraszyła ;) Książkę mogę Wam polecić, a ja już nie mogę się doczekać kiedy przeczytam następne tomy.
Moja ocena: 8/10
niedziela, 4 grudnia 2016
Nowości - listopad + podsumowanie czytelnicze miesiąca
Listopad minął, więc można już zaczynać odliczanie do Świąt. Ja jeszcze pozostaję w temacie poprzedniego miesiąca i zapraszam Was na nowości i podsumowanie czytelnicze.
Zacznę od zakupów nieksiążkowych. Za sprawą kodu -25% zrobiłam zakupy w Homedelight. Bardzo dawno już nie uzupełniałam swoich zapasów o nowości, więc wraz z sezonem grzewczym odpaliłam kominek ;) Moja kolekcja powiększyła się o:
Kringle Candle: Lily of the Valley, Dewdrops, Wild Poppies, Scarlet Rose, Splash, Coconut Wood.
Yankee Candle: Crisp Morning Air, Star Anise & Orange, Forbidden Apple, Wild Fig, All is Bright.
A co to za góry? To oczywiście nowości na naszych półkach. Ten stos po lewej jest mój, a po prawej siostry. Przy okazji wypróbowywałam nowy wystrój zdjęć ;) W tamtym miesiącu przybyło mi osiem książek, czyli trochę zaszalałam, bo w październiku było ich tylko dwie ;) Doczekałam się swojej pierwszej współpracy i otrzymałam egzemplarz recenzencki, nawet nie wiecie jak się z tego powodu cieszę :))
Sklepy wyprzedzały się z promocjami, dlatego skorzystałam z dwóch, na Znaku i w czarny piątek na stronie wydawnictwa Czarna Owca.
Znak: Eric-Emmanuel Schmitt "Kobieta w lustrze", "Intrygantki", "Małżeństwo we troje", Jakub Małecki "Ślady"
Egzemplarz recenzencki od wydawnictwa HarperCollins: Carole Matthews "Miłośniczki Czekolady i ślub"
Czarna Owca: Laura Barnett "Wersje nas samych", Winston Graham "Jeremy Poldark", Warleggan"
Stosik siostry:
Czarna Owca: Julie Orringer "Niewidzialny most", Mariusz Ziomecki "Mr. Pebble i Gruda", S.K. Tremayne "Bliźnięta z lodu"
Muza: Sylvain Reynard "Raven", Katarzyna Bonda "Lampiony", Cecelia Ahern "Skaza"
Znak: Richard Paul Evans "Najcenniejszy dar", "Na rozstaju dróg", "Kręte ścieżki"
Ostatni stosik to książki jakie udało mi się przeczytać. Przeczytałam 12 książek, co uważam za wynik zadowalający, chociaż mogłoby być lepiej.
1. Anna Gavalda "Billie" 7/10
2. Remigiusz Mróz "Przewieszenie" 8/10
3. Juliusz Verne "W 80 dni dookoła świata" 7/10
4. K.A. Tucker "Jedno małe kłamstwo" 7/10
5. Magdalena Parys "Biała Rika" 7/10
6. Carole Matthews "Dieta Miłośniczek Czekolady" 7/10
7. Richard Paul Evans "Najcenniejszy dar" 8/10
8. Kenneth Grahame "O czym szumią wierzby" 7/10
9. Danka Braun "Historia pewnej rozwiązłości" 8/10
10. J.D. Salinger "Buszujący w zbożu" 7/10
11. Carole Matthews "Święta Miłośniczek Czekolady" 7/10
12. Carole Matthews "Miłośniczki Czekolady i ślub" 8/10 recenzja
W listopadzie przeczytane przeze mnie pozycje trzymały raczej równy poziom, dlatego nie będę wymieniać najlepszej i najgorszej książki.
Liczba stron jaką przeczytałam: 3760
Niestety dalej nie wyrabiam się z recenzjami. Została mi jeszcze do napisania jedna z października. Staram się to zmienić, ale jak widać z marnym skutkiem.
Jak Wam się podobają moje nowości? Coś Was szczególnie zainteresowało?
PS. Zapraszam na konkurs, jaki organizuję na Instagramie. Do wygrania są aż trzy egzemplarze książki "Miłośniczki Czekolady i ślub":) Kliknij w baner:
Zacznę od zakupów nieksiążkowych. Za sprawą kodu -25% zrobiłam zakupy w Homedelight. Bardzo dawno już nie uzupełniałam swoich zapasów o nowości, więc wraz z sezonem grzewczym odpaliłam kominek ;) Moja kolekcja powiększyła się o:
Kringle Candle: Lily of the Valley, Dewdrops, Wild Poppies, Scarlet Rose, Splash, Coconut Wood.
Yankee Candle: Crisp Morning Air, Star Anise & Orange, Forbidden Apple, Wild Fig, All is Bright.
Kolejne zamówienie woskowo-świecowe tym razem ze sklepu Pachnąca Wanna, oczywiście również za sprawą bardzo korzystnego kodu -25%. Tym razem jest to mieszanka różnych firm, które wzięłam na wypróbowanie. Do zakupów dostałam gratis sampler Yankee Candle Pink Peonia, który jest niedostępny w Polsce oraz notesik.
McCall's: Make A Wish, Jack Frost, Lilac, Flower Shoppe - już mogę je polecić. Są bardzo wydajne, wystarczy odrobina i te zapachy, mmm.. np. Lilac pachnie jak prawdziwy bez!
Colonial Candle: Morning Dew, Picnic in the Park
Goose Creek Candle: Sunset Sparkle, Sweet Petals, Lilac Garden
Yankee Candle: Macaron Treats
Village Candle: Lemon Pistachio, Dahlia, Lily of the Valley
Goose Creek Candle: Frozen in Time, Wildest Dreams
Kringle Candle: Watercolors
Mój stosik biblioteczny. Tym razem do domu przyciągnęłam: Kazuo Ishiguro "Okruchy dnia", Tarryn Fisher "Mimo moich win", Gavin Extence "Lustrzany świat Melody Black", J.D. Salinger "Buszujący w zbożu" i Wiesław Adamczyk "Kwiaty polskie na wygnaniu".A co to za góry? To oczywiście nowości na naszych półkach. Ten stos po lewej jest mój, a po prawej siostry. Przy okazji wypróbowywałam nowy wystrój zdjęć ;) W tamtym miesiącu przybyło mi osiem książek, czyli trochę zaszalałam, bo w październiku było ich tylko dwie ;) Doczekałam się swojej pierwszej współpracy i otrzymałam egzemplarz recenzencki, nawet nie wiecie jak się z tego powodu cieszę :))
Sklepy wyprzedzały się z promocjami, dlatego skorzystałam z dwóch, na Znaku i w czarny piątek na stronie wydawnictwa Czarna Owca.
Znak: Eric-Emmanuel Schmitt "Kobieta w lustrze", "Intrygantki", "Małżeństwo we troje", Jakub Małecki "Ślady"
Egzemplarz recenzencki od wydawnictwa HarperCollins: Carole Matthews "Miłośniczki Czekolady i ślub"
Czarna Owca: Laura Barnett "Wersje nas samych", Winston Graham "Jeremy Poldark", Warleggan"
Stosik siostry:
Czarna Owca: Julie Orringer "Niewidzialny most", Mariusz Ziomecki "Mr. Pebble i Gruda", S.K. Tremayne "Bliźnięta z lodu"
Muza: Sylvain Reynard "Raven", Katarzyna Bonda "Lampiony", Cecelia Ahern "Skaza"
Znak: Richard Paul Evans "Najcenniejszy dar", "Na rozstaju dróg", "Kręte ścieżki"
Ostatni stosik to książki jakie udało mi się przeczytać. Przeczytałam 12 książek, co uważam za wynik zadowalający, chociaż mogłoby być lepiej.
1. Anna Gavalda "Billie" 7/10
2. Remigiusz Mróz "Przewieszenie" 8/10
3. Juliusz Verne "W 80 dni dookoła świata" 7/10
4. K.A. Tucker "Jedno małe kłamstwo" 7/10
5. Magdalena Parys "Biała Rika" 7/10
6. Carole Matthews "Dieta Miłośniczek Czekolady" 7/10
7. Richard Paul Evans "Najcenniejszy dar" 8/10
8. Kenneth Grahame "O czym szumią wierzby" 7/10
9. Danka Braun "Historia pewnej rozwiązłości" 8/10
10. J.D. Salinger "Buszujący w zbożu" 7/10
11. Carole Matthews "Święta Miłośniczek Czekolady" 7/10
12. Carole Matthews "Miłośniczki Czekolady i ślub" 8/10 recenzja
W listopadzie przeczytane przeze mnie pozycje trzymały raczej równy poziom, dlatego nie będę wymieniać najlepszej i najgorszej książki.
Liczba stron jaką przeczytałam: 3760
Niestety dalej nie wyrabiam się z recenzjami. Została mi jeszcze do napisania jedna z października. Staram się to zmienić, ale jak widać z marnym skutkiem.
Jak Wam się podobają moje nowości? Coś Was szczególnie zainteresowało?
PS. Zapraszam na konkurs, jaki organizuję na Instagramie. Do wygrania są aż trzy egzemplarze książki "Miłośniczki Czekolady i ślub":) Kliknij w baner:
czwartek, 1 grudnia 2016
Carole Matthews - Miłośniczki Czekolady i ślub
Czekolada uważana była za napój bogów. Już Majowie i Aztekowie potrafili docenić jej właściwości. W obecnych czasach jest również uważana za lekarstwo. Pomaga kiedy mamy zły dzień, kiedy jesteśmy nieszczęśliwi, czy szczęśliwi. Towarzyszy nam od dziecka. Przybiera różne formy, od czekolady w tabliczce, przez batony, wafelki, czekoladowe mikołaje, cukierki,... aż do formy pitnej.
Słodsza od czekolady jest tylko miłość!
Dziewczyny z Klubu Miłośniczek Czekolady już się cieszą na ślub roku, ale życie jak zwykle mnoży przeszkody...
W trudnych chwilach jak zwykle niezawodna okazuje się przyjaźń i... duża porcja czekolady.
"Miłośniczki Czekolady i ślub" to już czwarta część przygód szalonych przyjaciółek. W tej części życie każdej z nich wydaje się powoli układać, chociaż jak to bywa, to tylko pozory. Dziewczyny nie mogą się pogodzić z utratą swojego azylu, czyli ulubionej kawiarni. Niestety, żadna inna nie może ich zadowolić.
Lucy, nie pracuje już w Czekoladowym Niebie, ale jest szczęśliwa z Najdroższym (swoją drogą wolałam poprzednie tłumaczenie "Luby"). Marcus znowu pojawia się na horyzoncie i chce, żeby dziewczyna wróciła do kawiarni. Jego namowy powodują, że zaczyna się nad tym poważnie zastanawiać.
Autumn jest szczęśliwa z Milesem, teraz dodatkowo kiedy jej córka chce się z nią spotkać jej życie kwitnie. Czy jednak córka, okaże jej przychylność i znajdą wspólny język?
Nadia znalazła pracę, która jej nie satysfakcjonuje. Nie podoba jej się już życie w mieście, na dodatek dzielnica w której mieszka jest bardzo niebezpieczna. Jej myśli pochłania James, którego poznała podczas świąt.
Życie Chantal wydaje się układać, niedługo ma dojść do rozwodu i już się cieszy na przyszłość z Jacobem. Niestety, jej szczęście nie trwa długo...
A teraz pozostaje pytanie czyj ma być ten "ślub roku"? Kandydatek jest wiele...
Książka nie odbiega poziomem od pozostałych części. Jest świetnie napisana, tak że płynie się po słowach. Nie ma problemu, jeżeli ktoś nie czytał poprzednich części - autorka wszystko wyjaśnia, więc czytelnik jest na bieżąco.
Powieść pokazuje jak ważna w życiu jest przyjaźń. Czasem - jak w przypadku naszych dziewczyn - przyjaciółki są bliższe od rodziny. Same postacie nie są idealizowane, tak że każdy może się z nimi identyfikować. Mają problemy jak każdy człowiek, chociaż niektóre może nie przytrafiają się na co dzień normalnym ludziom.
To typ literatury przy której można odpocząć, pośmiać się, i poprawić sobie humor. Powiedziałabym, że to komedia romantyczna, napisana w starym, dobrym stylu. Na dodatek ta wszędzie obecna czekolada, mmmm.. Mam nadzieję, że to nie koniec przygód "Klubu Miłośniczek Czekolady", zakończenie może na to wskazywać, ale ciężko by mi było się z nimi rozstać. Z chęcią poznałabym ich dalsze losy.
Lubicie książki z dużą dawką humoru, przy których można się zrelaksować i zapomnieć o otaczającym Was świecie? Taka właśnie jest seria "Klub Miłośniczek Czekolady". Znacie już Lucy, Autumn, Nadię i Chantal? Jeżeli nie, to szybko to nadróbcie!
Uprzedzam, czytać z czekoladą w zasięgi ręki!
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu HarperCollins.
Słodsza od czekolady jest tylko miłość!
Dziewczyny z Klubu Miłośniczek Czekolady już się cieszą na ślub roku, ale życie jak zwykle mnoży przeszkody...
W trudnych chwilach jak zwykle niezawodna okazuje się przyjaźń i... duża porcja czekolady.
"Miłośniczki Czekolady i ślub" to już czwarta część przygód szalonych przyjaciółek. W tej części życie każdej z nich wydaje się powoli układać, chociaż jak to bywa, to tylko pozory. Dziewczyny nie mogą się pogodzić z utratą swojego azylu, czyli ulubionej kawiarni. Niestety, żadna inna nie może ich zadowolić.
Lucy, nie pracuje już w Czekoladowym Niebie, ale jest szczęśliwa z Najdroższym (swoją drogą wolałam poprzednie tłumaczenie "Luby"). Marcus znowu pojawia się na horyzoncie i chce, żeby dziewczyna wróciła do kawiarni. Jego namowy powodują, że zaczyna się nad tym poważnie zastanawiać.
Autumn jest szczęśliwa z Milesem, teraz dodatkowo kiedy jej córka chce się z nią spotkać jej życie kwitnie. Czy jednak córka, okaże jej przychylność i znajdą wspólny język?
Nadia znalazła pracę, która jej nie satysfakcjonuje. Nie podoba jej się już życie w mieście, na dodatek dzielnica w której mieszka jest bardzo niebezpieczna. Jej myśli pochłania James, którego poznała podczas świąt.
Życie Chantal wydaje się układać, niedługo ma dojść do rozwodu i już się cieszy na przyszłość z Jacobem. Niestety, jej szczęście nie trwa długo...
A teraz pozostaje pytanie czyj ma być ten "ślub roku"? Kandydatek jest wiele...
Książka nie odbiega poziomem od pozostałych części. Jest świetnie napisana, tak że płynie się po słowach. Nie ma problemu, jeżeli ktoś nie czytał poprzednich części - autorka wszystko wyjaśnia, więc czytelnik jest na bieżąco.
Powieść pokazuje jak ważna w życiu jest przyjaźń. Czasem - jak w przypadku naszych dziewczyn - przyjaciółki są bliższe od rodziny. Same postacie nie są idealizowane, tak że każdy może się z nimi identyfikować. Mają problemy jak każdy człowiek, chociaż niektóre może nie przytrafiają się na co dzień normalnym ludziom.
To typ literatury przy której można odpocząć, pośmiać się, i poprawić sobie humor. Powiedziałabym, że to komedia romantyczna, napisana w starym, dobrym stylu. Na dodatek ta wszędzie obecna czekolada, mmmm.. Mam nadzieję, że to nie koniec przygód "Klubu Miłośniczek Czekolady", zakończenie może na to wskazywać, ale ciężko by mi było się z nimi rozstać. Z chęcią poznałabym ich dalsze losy.
Lubicie książki z dużą dawką humoru, przy których można się zrelaksować i zapomnieć o otaczającym Was świecie? Taka właśnie jest seria "Klub Miłośniczek Czekolady". Znacie już Lucy, Autumn, Nadię i Chantal? Jeżeli nie, to szybko to nadróbcie!
Uprzedzam, czytać z czekoladą w zasięgi ręki!
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu HarperCollins.
poniedziałek, 28 listopada 2016
Jakub Małecki - Dygot
Macie tak czasem, że chociaż książka bardzo Wam się podoba, to nie możecie sklecić o niej nawet jednego zdania, ale miałoby się chęć napisać o niej kilkustronicowe wypracowanie? Ja tak mam zazwyczaj kiedy książka jest świetna. I właśnie dzisiejsza książka taka właśnie jest. Nie będę ukrywać, że książka była rewelacyjna. Zapraszam na recenzję.
"Dygot" przedstawia losy dwóch rodzin: Łabendowiczów i Geldów na przestrzeni pokoleń, od czasów wojny do współczesności. Pierwsi są Jan Łabendowicz i Bronek Gelda. W życiu ich obu ważną rolę odgrywają przepowiednie i przekleństwa, które spadają nie tylko na konkretną osobę, ale i całe pokolenia. Jana wyklęła Niemka, którą miał bezpiecznie przewieźć do granicy. W efekcie tego rodzi mu się syn, inny niż wszyscy. Jest albinosem, którego całe społeczeństwo chce się pozbyć. W życiu Bronka ważna staje się przepowiednia cyganki. Jego córka zostaje dotkliwie poparzona. Losy obu rodzin stykają się za sprawą Wiktora i Emilii, niestety ich szczęście nie trwa długo, czy ich syn Sebastian wydostanie się z tego przeklętego koła?
Wiele osób uważa, że książka jest przecięta, o niczym i takie tam inne... Nie umieją oni dostrzec pewnych niuansów, piękna, wartości jakie ona przedstawia. "Dygot" jest pełny metafor, tak że trzeba by było poświęcić kilka lekcji języka polskiego, żeby je wszystkie wychwycić. Metafizyczne przeżycia są tam co chwilę. Magia przeplata się ze zwykłymi wydarzeniami dnia codziennego.
W życiu Łabendowiczów jest tego znacznie więcej. Są to prości ludzie ze wsi, którzy starają się tłumaczyć wszystko na swój sposób. Na przykład Jan "zbudował wojnę" - radio, które w momencie pierwszego włączenia nadawało komunikat o wojnie. Wiktor widzi różne rzeczy, których nie dostrzega zwykły człowiek. Widzi stwory, które wynurzają się o zmierzchu, czasem coś jest nieostre, pofalowane. Można to tłumaczyć jako wada wzroku, omamy, dostrzegalne kątem oka, kiedy światło się zmienia, ale czy do końca? Któż to może wiedzieć. Same postrzeganie albinizmu przez ludzi ze wsi jest bardzo zabobonna. Uważają, tak jak ludność w Afryce, że narządy takiego człowieka potrafią uzdrawiać.
Życie Sebastiana jest jednym wielkim dowodem na to, że życie właśnie zatacza koło i to na niego przeszły wszystkie konsekwencje krzywd wyrządzonych przez przodków. Z wyglądu jest bardzo podobny do Jana, a końcowa scena jest tego kwintesencją.
Sama książka jest świetnie napisana. Nie można się od niej wprost oderwać. Język jest niby prosty, lecz poetycki. Można podziwiać kunszt pisarski autora. Nie wiem jak można z pozornie zwykłej historii stworzyć coś takiego.
Przez całą książkę starałam się dociec co to jest takiego ten "Dygot". Pierwsze co mi się nasunęło na myśl to - jest to życie. Dygot towarzyszy człowiekowi od pierwszej chwili. Nie jest to tylko fizyczny dygot, również wewnętrzny, psychiczny. Nawet nie wiecie jaką radość mi sprawiło, kiedy przeczytałam ten cytat:
"Dygot" polecam wszystkim bez wyjątku. To książka piękna, zabiera wszystkie myśli czytelnika, nawet kiedy jej nie czytasz. Po prostu nie sposób o niej nie myśleć. To zdecydowanie jedna z najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w tym roku, a może i najlepsza. Na pewno nie oddałam wszystkich moich myśli i odczuć tak jak trzeba, ale nie sposób ich ubrać w zdania. Jest to dowód, że polskie książki potrafią być genialne, trzeba tylko dostrzec taką perełkę, wśród pustych muszli.
Moja ocena: 10/10 ulubione
"Dygot" przedstawia losy dwóch rodzin: Łabendowiczów i Geldów na przestrzeni pokoleń, od czasów wojny do współczesności. Pierwsi są Jan Łabendowicz i Bronek Gelda. W życiu ich obu ważną rolę odgrywają przepowiednie i przekleństwa, które spadają nie tylko na konkretną osobę, ale i całe pokolenia. Jana wyklęła Niemka, którą miał bezpiecznie przewieźć do granicy. W efekcie tego rodzi mu się syn, inny niż wszyscy. Jest albinosem, którego całe społeczeństwo chce się pozbyć. W życiu Bronka ważna staje się przepowiednia cyganki. Jego córka zostaje dotkliwie poparzona. Losy obu rodzin stykają się za sprawą Wiktora i Emilii, niestety ich szczęście nie trwa długo, czy ich syn Sebastian wydostanie się z tego przeklętego koła?
Wiele osób uważa, że książka jest przecięta, o niczym i takie tam inne... Nie umieją oni dostrzec pewnych niuansów, piękna, wartości jakie ona przedstawia. "Dygot" jest pełny metafor, tak że trzeba by było poświęcić kilka lekcji języka polskiego, żeby je wszystkie wychwycić. Metafizyczne przeżycia są tam co chwilę. Magia przeplata się ze zwykłymi wydarzeniami dnia codziennego.
W życiu Łabendowiczów jest tego znacznie więcej. Są to prości ludzie ze wsi, którzy starają się tłumaczyć wszystko na swój sposób. Na przykład Jan "zbudował wojnę" - radio, które w momencie pierwszego włączenia nadawało komunikat o wojnie. Wiktor widzi różne rzeczy, których nie dostrzega zwykły człowiek. Widzi stwory, które wynurzają się o zmierzchu, czasem coś jest nieostre, pofalowane. Można to tłumaczyć jako wada wzroku, omamy, dostrzegalne kątem oka, kiedy światło się zmienia, ale czy do końca? Któż to może wiedzieć. Same postrzeganie albinizmu przez ludzi ze wsi jest bardzo zabobonna. Uważają, tak jak ludność w Afryce, że narządy takiego człowieka potrafią uzdrawiać.
"Życie zatacza koło, życie musi zatoczyć koło, inaczej się nie da. Ty siałeś krzywdę i krzywdę teraz zbierasz."
Życie Sebastiana jest jednym wielkim dowodem na to, że życie właśnie zatacza koło i to na niego przeszły wszystkie konsekwencje krzywd wyrządzonych przez przodków. Z wyglądu jest bardzo podobny do Jana, a końcowa scena jest tego kwintesencją.
Sama książka jest świetnie napisana. Nie można się od niej wprost oderwać. Język jest niby prosty, lecz poetycki. Można podziwiać kunszt pisarski autora. Nie wiem jak można z pozornie zwykłej historii stworzyć coś takiego.
Przez całą książkę starałam się dociec co to jest takiego ten "Dygot". Pierwsze co mi się nasunęło na myśl to - jest to życie. Dygot towarzyszy człowiekowi od pierwszej chwili. Nie jest to tylko fizyczny dygot, również wewnętrzny, psychiczny. Nawet nie wiecie jaką radość mi sprawiło, kiedy przeczytałam ten cytat:
"Życie to jest jeden, k****, wielki dygot."
"Dygot" polecam wszystkim bez wyjątku. To książka piękna, zabiera wszystkie myśli czytelnika, nawet kiedy jej nie czytasz. Po prostu nie sposób o niej nie myśleć. To zdecydowanie jedna z najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w tym roku, a może i najlepsza. Na pewno nie oddałam wszystkich moich myśli i odczuć tak jak trzeba, ale nie sposób ich ubrać w zdania. Jest to dowód, że polskie książki potrafią być genialne, trzeba tylko dostrzec taką perełkę, wśród pustych muszli.
Moja ocena: 10/10 ulubione
czwartek, 24 listopada 2016
J. K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany - Harry Potter i Przeklęte Dziecko
Jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Księgarnie jak za dawnych lat otworzyły swoje drzwi dla pierwszych klientów tuż po północy, a kolejki ciągnęły się niemalże kilometrami. Najbardziej niecierpliwi fani zaczęli czytać już na miejscu... Czy książka spełniła moje oczekiwania i poczułam magię Hogwartu? Zapraszam na recenzję.
Mija dziewiętnaście lat od wydarzeń z ostatniego tomu. Harry pracuje jako urzędnik w Ministerstwie Magii. Ma trójkę dzieci, z czego średni Albus Severus zaczyna naukę w Hogwarcie. Już w pociągu zaprzyjaźnia się z synem Draco - Scorpiusem. Na miejscu wszystko wygląda inaczej niż sobie wyobrażał. Po pierwsze, Tiara Przydziału przydzieliła go nie tam gdzie się spodziewał. Po drugie, nie radzi sobie w szkole, ani z magią, ani z innymi uczniami. Po trzecie, musi się zmierzyć z dziedzictwem i popularnością jakie jego nazwisko wywołuje. Wszyscy porównują go do ojca, z tego też powodu zaczyna się od niego oddalać. A zwolennicy Voldemorta znowu coś knują... Żeby wszystko wróciło do normy Albus i Harry muszą dojść do porozumienia.
Książka to tak naprawdę scenariusz. Dziwię się bardzo osobom, które były zaskoczone, że jest napisana w takiej formie. Przecież jak wół napisane jest "Pierwsze wydanie scenariusza", nagłaśniane było, że ma być spektakl, dosłownie wszędzie widziałam aktorów, którzy mają tam grać. Po prostu nie rozumiem tego....
Fabuła dzieje się na przestrzeni kilku lat. Trochę za szybko to wszystko się dzieje. Nie ma tej atmosfery, która towarzyszyła każdemu rokowi Harry'ego w Hogwarcie. Albus - bo to o nim jest ta książka - jest zupełnie inny niż Harry. O wszystko się wścieka, jest trochę dziwny i nie tego się po nim spodziewałam. To samo tyczy się Harry'ego, który jest wiecznie zapracowany, stracił tę iskrę i żywiołowość. Jego charakter też się zmienił, na gorsze. Hermiona, jak to ona, mało się zmieniła, natomiast Ron udaje takiego wujka, który opowiada dowcipy, śmieszące jedynie jego samego.
W książce dzieje się dużo, nawet bardzo. Bohaterowie przenoszą się do przeszłości i można zobaczyć co by było gdyby... np. Voldemort zwyciężył, czy w innych kluczowe sytuacjach w dziejach świata czarodziejów. Informacja dla fanów Snape'a: pojawia się w książce.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Miło było znowu wkroczyć do świata magii. Nie traktuję jej jako ósmego tomu, bardziej jako taką nowelkę, coś w rodzaju części 7,5, albo opowiadanie fan fiction. "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" mogę powiedzieć, że spełniło moje oczekiwania. Wiedziałam od początku, że nie będzie taka jak seria, ale bardzo przyjemnie mi się czytało. Książkę polecam wszystkim fanom Harry'ego Pottera.
Moja ocena: 8/10
Mija dziewiętnaście lat od wydarzeń z ostatniego tomu. Harry pracuje jako urzędnik w Ministerstwie Magii. Ma trójkę dzieci, z czego średni Albus Severus zaczyna naukę w Hogwarcie. Już w pociągu zaprzyjaźnia się z synem Draco - Scorpiusem. Na miejscu wszystko wygląda inaczej niż sobie wyobrażał. Po pierwsze, Tiara Przydziału przydzieliła go nie tam gdzie się spodziewał. Po drugie, nie radzi sobie w szkole, ani z magią, ani z innymi uczniami. Po trzecie, musi się zmierzyć z dziedzictwem i popularnością jakie jego nazwisko wywołuje. Wszyscy porównują go do ojca, z tego też powodu zaczyna się od niego oddalać. A zwolennicy Voldemorta znowu coś knują... Żeby wszystko wróciło do normy Albus i Harry muszą dojść do porozumienia.
Książka to tak naprawdę scenariusz. Dziwię się bardzo osobom, które były zaskoczone, że jest napisana w takiej formie. Przecież jak wół napisane jest "Pierwsze wydanie scenariusza", nagłaśniane było, że ma być spektakl, dosłownie wszędzie widziałam aktorów, którzy mają tam grać. Po prostu nie rozumiem tego....
Fabuła dzieje się na przestrzeni kilku lat. Trochę za szybko to wszystko się dzieje. Nie ma tej atmosfery, która towarzyszyła każdemu rokowi Harry'ego w Hogwarcie. Albus - bo to o nim jest ta książka - jest zupełnie inny niż Harry. O wszystko się wścieka, jest trochę dziwny i nie tego się po nim spodziewałam. To samo tyczy się Harry'ego, który jest wiecznie zapracowany, stracił tę iskrę i żywiołowość. Jego charakter też się zmienił, na gorsze. Hermiona, jak to ona, mało się zmieniła, natomiast Ron udaje takiego wujka, który opowiada dowcipy, śmieszące jedynie jego samego.
W książce dzieje się dużo, nawet bardzo. Bohaterowie przenoszą się do przeszłości i można zobaczyć co by było gdyby... np. Voldemort zwyciężył, czy w innych kluczowe sytuacjach w dziejach świata czarodziejów. Informacja dla fanów Snape'a: pojawia się w książce.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Miło było znowu wkroczyć do świata magii. Nie traktuję jej jako ósmego tomu, bardziej jako taką nowelkę, coś w rodzaju części 7,5, albo opowiadanie fan fiction. "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" mogę powiedzieć, że spełniło moje oczekiwania. Wiedziałam od początku, że nie będzie taka jak seria, ale bardzo przyjemnie mi się czytało. Książkę polecam wszystkim fanom Harry'ego Pottera.
Moja ocena: 8/10
wtorek, 22 listopada 2016
Aleksandra Chrobak - Beduinki na Instagramie
Dzisiaj chcę Wam przedstawić coś innego, bo jest to książka typu przewodnika, opowieści. Zastawialiście się kiedyś jak się żyje w Emiratach? Bo co tak naprawdę wiemy o tym kraju? Zapraszam na recenzję.
Autorka kilka lat mieszkała w Emiratach Arabskich, jednym z najbogatszych państw na świecie. Kraj w którym nowoczesność łączy się z tradycją karawan beduińskich. W swojej książce stara się przedstawić życie codzienne mieszkańców tego kraju: mężczyzn, kobiet - z każdej warstwy społecznej - miejscowych, przejezdnych... Jak to jest kiedy kobieta, która ma jedynie odsłonięte oczy może się wyróżnić z tłumu? Jak mężczyzna dyskretnie może pokazać wielkość swojego majątku? Jak wygląda zawieranie małżeństw, kiedy osoby przeciwnej płci nie mogą zamienić nawet słowa? I chyba najważniejsze pytanie, które zadaje Europejka, czy kobiety tam są szczęśliwe?
Życie w Emiratach to zupełnie inna bajka. Większość osób jest tam bardzo, baardzo bogatych. Mogą sobie pozwolić na luksusowe samochody, domy (a raczej wille) obwieszane są w złocie, ubrania pochodzą od największych projektantów... Pewnie wydaje się Wam to śmieszne, przecież kobiety są prawie lub całkowicie zasłonięte? No tak, ale w domu to nie obowiązuje, przy koleżankach i licznej rodzinie można paradować w czym tylko się chce - oczywiście trzeba przestrzegać pewnych reguł.
Książka otworzyła mnie na tą inność tego kraju. Jak w państwie gdzie na każdym kroku widzi się zakazy można być szczęśliwym. Pewnie zdajecie sobie sprawę z tego, że jest to państwo gdzie rządzi prawo muzułmańskie i każdy, wierzący, czy nie musi się mu podporządkować. To nie tak, że kobiety są dyskryminowane, mogą robić co im się podoba - pracować, robić zakupy, spotykać się z koleżankami, a nie tylko dbać o dom. Oczywiście wszystko za zgodą rodziny - męża, ojca, brata. Nawet zdarzają się takie śmieszne sytuacje, kiedy siostra musi pytać o pozwolenie na wyjście brata, który ma 10 lat. Wszystko to ma spowodować, że kobieta będzie bezpieczna.
A teraz trzeba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego taki tytuł "Beduinki na Instagramie"? W Emiratach Instagram jest bardzo popularny, pewnie ze względu na to, że możesz tam pokazać siebie. Nawet w łazience w ekspresowym tempie przebierają się, robią makijaż, pstrykają zdjęcie i w takim samym tempie znowu się przebierają.
Książka bardzo mi się podobała. Wiele dowiedziałam się o kraju, tak różnym od naszego, a jednak żyją w nim ludzie tacy jak w każdym innym zakątku świata. Czyta się bardzo szybko, język jest bardzo przystępny. Polecam ją przeczytać, chociażby z ciekawości.
Moja ocena: 7/10
Autorka kilka lat mieszkała w Emiratach Arabskich, jednym z najbogatszych państw na świecie. Kraj w którym nowoczesność łączy się z tradycją karawan beduińskich. W swojej książce stara się przedstawić życie codzienne mieszkańców tego kraju: mężczyzn, kobiet - z każdej warstwy społecznej - miejscowych, przejezdnych... Jak to jest kiedy kobieta, która ma jedynie odsłonięte oczy może się wyróżnić z tłumu? Jak mężczyzna dyskretnie może pokazać wielkość swojego majątku? Jak wygląda zawieranie małżeństw, kiedy osoby przeciwnej płci nie mogą zamienić nawet słowa? I chyba najważniejsze pytanie, które zadaje Europejka, czy kobiety tam są szczęśliwe?
Życie w Emiratach to zupełnie inna bajka. Większość osób jest tam bardzo, baardzo bogatych. Mogą sobie pozwolić na luksusowe samochody, domy (a raczej wille) obwieszane są w złocie, ubrania pochodzą od największych projektantów... Pewnie wydaje się Wam to śmieszne, przecież kobiety są prawie lub całkowicie zasłonięte? No tak, ale w domu to nie obowiązuje, przy koleżankach i licznej rodzinie można paradować w czym tylko się chce - oczywiście trzeba przestrzegać pewnych reguł.
Książka otworzyła mnie na tą inność tego kraju. Jak w państwie gdzie na każdym kroku widzi się zakazy można być szczęśliwym. Pewnie zdajecie sobie sprawę z tego, że jest to państwo gdzie rządzi prawo muzułmańskie i każdy, wierzący, czy nie musi się mu podporządkować. To nie tak, że kobiety są dyskryminowane, mogą robić co im się podoba - pracować, robić zakupy, spotykać się z koleżankami, a nie tylko dbać o dom. Oczywiście wszystko za zgodą rodziny - męża, ojca, brata. Nawet zdarzają się takie śmieszne sytuacje, kiedy siostra musi pytać o pozwolenie na wyjście brata, który ma 10 lat. Wszystko to ma spowodować, że kobieta będzie bezpieczna.
A teraz trzeba odpowiedzieć na pytanie, dlaczego taki tytuł "Beduinki na Instagramie"? W Emiratach Instagram jest bardzo popularny, pewnie ze względu na to, że możesz tam pokazać siebie. Nawet w łazience w ekspresowym tempie przebierają się, robią makijaż, pstrykają zdjęcie i w takim samym tempie znowu się przebierają.
Książka bardzo mi się podobała. Wiele dowiedziałam się o kraju, tak różnym od naszego, a jednak żyją w nim ludzie tacy jak w każdym innym zakątku świata. Czyta się bardzo szybko, język jest bardzo przystępny. Polecam ją przeczytać, chociażby z ciekawości.
Moja ocena: 7/10
czwartek, 17 listopada 2016
Charlotte Cho - Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji
Kiedy książka miała swoją premierę jakoś na początku tego roku, zawojowała szumnie blogosferę. Nie tylko jej książkową część, ale też kosmetyczną i modową. Prawie każda blogerka - nieważne o czym pisze - musiała ją przeczytać. Mnie ona również kusiła, ale sięgnęłam po nią dopiero niedawno. Teraz jako była blogerka kosmetyczna (tak, już do tego nie wracam) mam inne podejście do kosmetyków, te lata praktyki wiele mnie nauczyły. Będą to moje luźne opinie o książce.
Autorka książki z pochodzenia jest Koreanką urodzoną w USA w Kalifornii. Dopiero po przeprowadzce do Korei zaczęła bardziej zwracać uwagę na to co stosuje w pielęgnacji swojej twarzy.
Zacznę od ocenienia wizualnej części książki. Ma wiele obrazków, takie jak na zdjęciu poniżej, w formie takiego komiksu, które bardzo umilają czytanie.
Język jest prosty, taki powiedziałabym kumplowski. Czyta się bardzo przyjemnie.
Co do samej treści. Powiedziałbym, że jest to bardziej przewodnik po Korei i jej kulturze, a pielęgnacja jest jakby jego skutkiem ubocznym. Autorka opisuje koreańskie spa, a nagle bez związku pisze o "koreańskiej kulturze wspólnoty". Co ma wspólnego z pielęgnacją? że w Korei zawsze znajdzie się ktoś kto umyje ci plecy?? Albo o jedzeniu. Co to ma do rzeczy?
Jeśli chodzi o same porady to: część jest zupełnie znana, a część albo niewykonalna, albo na mój rozum wcale niepotrzebna.
Autorka mówi o kilku etapach oczyszczania: najpierw mycie twarzy olejkiem myjącym, kolejne np. żelem i tonik. Jak sama pisze wszelkiego rodzaju kosmetyki do mycia twarzy niszczą naturalną barierę ochronną twarzy, a tonik ją przywraca. W takim razie, czy mycie twarzy aż dwa razy, dodatkowo rano i wieczorem, czyli cztery razy dzienne jest takie niezbędne? To tak samo z myciem włosów codzienne, które również je osłabiają, niszczą barierę ochronną i im częściej je myjesz tym szybciej się przetłuszczają. Ilu specjalistów, tyle teorii.
Kolejny przykład to stosowanie kremów z filtrem kilka razy dziennie, czyli w ciągu dnia wsmarowujesz krem na twarz z makijażem. Czy to jest w ogóle wykonalne? Niby Koreanki używają w makijażu tylko podkładów w kompakcie, które zazwyczaj zawierają wysokie filtry, ale czy to jest zdrowe kilkukrotne nakładanie podkładu? Tak samo dzieci nie wypuszcza się na słońce, żeby się nie opaliły. Hmm, co to by było za lato żeby nie można było pobiegać na dworze.
Stosowanie kremów przeciwzmarszczkowych jeszcze zanim pojawią się pierwsze zmarszczki, czyt. pewnie w wieku nastoletnim. Uczenie pielęgnacji dzieci, czy wy sobie wyobrażacie np. sześcioletnie dziecko, które używa żeli oczyszczających i kremów? bo ja nie.
Kosmetyki, jakie autorka zachwala są wyłącznie koreańskie. Przy czym otwarcie mówi o tym, że np. taki kosmetyk jeszcze nie jest dostępny na świecie, tylko w tym kraju, a jest zupełnie niezbędny w pielęgnacji. I tak jest z wieloma kosmetykami. Powiedzmy sobie szczerze, dla nas są to nadal kosmetyki z wyższej półki, na które stać tylko nielicznych. Dla amerykanki maseczka w płachcie kosztuje mało, bo tylko 2 $, ale u nas taka sama maseczka będzie kosztować 15 zł, jak dla mnie jest to nadal za wysoka cena.
Najlepsze w całej książce jest to, że dowiedziałam się, iż wszystkie Koreanki są praktycznie kosmetologami. Znają się na składach, wiedzą co będzie dobre dla ich cery, mają całą szafkę różnych kosmetyków na każdą porę roku. Jeszcze jedno, autorka wręcz każe ufać jedynie własnym osądom, nie poleceniom koleżanek, blogerek, czy może nawet specjalistów, czyli instytucja blogerek jest wcale niepotrzebna? Przy czym sama nie ogranicza się do podawania tylko i wyłącznie samych faktów na temat pielęgnacji, a też poleca kosmetyki w książce.
Przypomniało mi się jeszcze najlepsze z najlepszych. Uwaga! Kosmetyki naturalne nie są dobre. Nie działają tak skutecznie jak te zrobione ze składników chemicznych, bo cytuję: "Przecież człowiek również składa się z chemii" - ciekawe czy z SLSów i parafiny ;)
W książce sporo można się dowiedzieć o amerykańskiej pielęgnacji na przykładzie samej Charlotte. Używają jedynie szarego mydła, a wszystkie niedoskonałości maskują toną podkładu i pudru. W takim razie pod tym względem są sto lat za nami.
Podsumowując, dla mnie jest to przewodnik po Korei, a nie elementarz pielęgnacji. Tak szczerze każdy człowiek wie co jest dla niego skuteczne. I czy myjesz twarz dwa razy dziennie, czy co kilka dni, a tylko myjesz wodą i przecierasz tonikiem to zależy tylko i wyłącznie od twoich potrzeb.
Moja ocena: 6/10
Autorka książki z pochodzenia jest Koreanką urodzoną w USA w Kalifornii. Dopiero po przeprowadzce do Korei zaczęła bardziej zwracać uwagę na to co stosuje w pielęgnacji swojej twarzy.
Zacznę od ocenienia wizualnej części książki. Ma wiele obrazków, takie jak na zdjęciu poniżej, w formie takiego komiksu, które bardzo umilają czytanie.
Język jest prosty, taki powiedziałabym kumplowski. Czyta się bardzo przyjemnie.
Co do samej treści. Powiedziałbym, że jest to bardziej przewodnik po Korei i jej kulturze, a pielęgnacja jest jakby jego skutkiem ubocznym. Autorka opisuje koreańskie spa, a nagle bez związku pisze o "koreańskiej kulturze wspólnoty". Co ma wspólnego z pielęgnacją? że w Korei zawsze znajdzie się ktoś kto umyje ci plecy?? Albo o jedzeniu. Co to ma do rzeczy?
Jeśli chodzi o same porady to: część jest zupełnie znana, a część albo niewykonalna, albo na mój rozum wcale niepotrzebna.
Autorka mówi o kilku etapach oczyszczania: najpierw mycie twarzy olejkiem myjącym, kolejne np. żelem i tonik. Jak sama pisze wszelkiego rodzaju kosmetyki do mycia twarzy niszczą naturalną barierę ochronną twarzy, a tonik ją przywraca. W takim razie, czy mycie twarzy aż dwa razy, dodatkowo rano i wieczorem, czyli cztery razy dzienne jest takie niezbędne? To tak samo z myciem włosów codzienne, które również je osłabiają, niszczą barierę ochronną i im częściej je myjesz tym szybciej się przetłuszczają. Ilu specjalistów, tyle teorii.
Kolejny przykład to stosowanie kremów z filtrem kilka razy dziennie, czyli w ciągu dnia wsmarowujesz krem na twarz z makijażem. Czy to jest w ogóle wykonalne? Niby Koreanki używają w makijażu tylko podkładów w kompakcie, które zazwyczaj zawierają wysokie filtry, ale czy to jest zdrowe kilkukrotne nakładanie podkładu? Tak samo dzieci nie wypuszcza się na słońce, żeby się nie opaliły. Hmm, co to by było za lato żeby nie można było pobiegać na dworze.
Stosowanie kremów przeciwzmarszczkowych jeszcze zanim pojawią się pierwsze zmarszczki, czyt. pewnie w wieku nastoletnim. Uczenie pielęgnacji dzieci, czy wy sobie wyobrażacie np. sześcioletnie dziecko, które używa żeli oczyszczających i kremów? bo ja nie.
Kosmetyki, jakie autorka zachwala są wyłącznie koreańskie. Przy czym otwarcie mówi o tym, że np. taki kosmetyk jeszcze nie jest dostępny na świecie, tylko w tym kraju, a jest zupełnie niezbędny w pielęgnacji. I tak jest z wieloma kosmetykami. Powiedzmy sobie szczerze, dla nas są to nadal kosmetyki z wyższej półki, na które stać tylko nielicznych. Dla amerykanki maseczka w płachcie kosztuje mało, bo tylko 2 $, ale u nas taka sama maseczka będzie kosztować 15 zł, jak dla mnie jest to nadal za wysoka cena.
Najlepsze w całej książce jest to, że dowiedziałam się, iż wszystkie Koreanki są praktycznie kosmetologami. Znają się na składach, wiedzą co będzie dobre dla ich cery, mają całą szafkę różnych kosmetyków na każdą porę roku. Jeszcze jedno, autorka wręcz każe ufać jedynie własnym osądom, nie poleceniom koleżanek, blogerek, czy może nawet specjalistów, czyli instytucja blogerek jest wcale niepotrzebna? Przy czym sama nie ogranicza się do podawania tylko i wyłącznie samych faktów na temat pielęgnacji, a też poleca kosmetyki w książce.
Przypomniało mi się jeszcze najlepsze z najlepszych. Uwaga! Kosmetyki naturalne nie są dobre. Nie działają tak skutecznie jak te zrobione ze składników chemicznych, bo cytuję: "Przecież człowiek również składa się z chemii" - ciekawe czy z SLSów i parafiny ;)
W książce sporo można się dowiedzieć o amerykańskiej pielęgnacji na przykładzie samej Charlotte. Używają jedynie szarego mydła, a wszystkie niedoskonałości maskują toną podkładu i pudru. W takim razie pod tym względem są sto lat za nami.
Podsumowując, dla mnie jest to przewodnik po Korei, a nie elementarz pielęgnacji. Tak szczerze każdy człowiek wie co jest dla niego skuteczne. I czy myjesz twarz dwa razy dziennie, czy co kilka dni, a tylko myjesz wodą i przecierasz tonikiem to zależy tylko i wyłącznie od twoich potrzeb.
Moja ocena: 6/10
wtorek, 15 listopada 2016
Yankee Candle - Kilimanjaro Stars
Bardzo dawno nie prezentowałam tu wosków. Nie to, że ich nie palę, bo prawie codziennie coś się pali w kominku, tylko wypalałam zapachy, które już tu wcześniej recenzowałam. Tą recenzją można tak powiedzieć, że wracam do ich omawiania na blogu. Już nawet mi się trochę nazbierało nowych zapachów.
Opis ze strony sklepu: Zmierzch na pokrytym lodem szczycie, gdzie czyste górskie powietrze jest splecione z chłodną nutą mięty i ciepłą paczulą.
Tradycyjnie zacznę od naklejki. Oczywiście to naklejki w woskach przyciągają uwagę. Jak dla mnie są to ważne elementy, które powodują, że kupię konkretny wosk (po nutach zapachowych). Na tej znajduje się góra podczas zachodu słońca, a raczej już długo po zachodzie, ale jeszcze z różową poświatą. Jest bardzo klimatyczna i zapowiada nadejście idealnego, spokojnego wieczoru.
Zapach jest świeży, lekko słodkawy z nutami korzennymi. Może być podpięty pod kategorię zapachów "męskich", jednak jest bardziej delikatny, stonowany, więc i osoby, które nie są ich wielbicielami powinny być zadowolone. Kilimanjaro Stars jest idealny w chłodny wieczór, kiedy zdecydowanie potrafi ocieplić powietrze. Nie jest mocny, a jego intensywność oceniam jako średnią.
Myślę, że jest warty poznania, nawet dla osób, które nie przepadają za męskimi zapachami. Warto rozejrzeć się za nim w sklepach stacjonarnych i powąchać go na żywo, może akurat się okaże, że Wam się spodoba.
Opis ze strony sklepu: Zmierzch na pokrytym lodem szczycie, gdzie czyste górskie powietrze jest splecione z chłodną nutą mięty i ciepłą paczulą.
Tradycyjnie zacznę od naklejki. Oczywiście to naklejki w woskach przyciągają uwagę. Jak dla mnie są to ważne elementy, które powodują, że kupię konkretny wosk (po nutach zapachowych). Na tej znajduje się góra podczas zachodu słońca, a raczej już długo po zachodzie, ale jeszcze z różową poświatą. Jest bardzo klimatyczna i zapowiada nadejście idealnego, spokojnego wieczoru.
Zapach jest świeży, lekko słodkawy z nutami korzennymi. Może być podpięty pod kategorię zapachów "męskich", jednak jest bardziej delikatny, stonowany, więc i osoby, które nie są ich wielbicielami powinny być zadowolone. Kilimanjaro Stars jest idealny w chłodny wieczór, kiedy zdecydowanie potrafi ocieplić powietrze. Nie jest mocny, a jego intensywność oceniam jako średnią.
Myślę, że jest warty poznania, nawet dla osób, które nie przepadają za męskimi zapachami. Warto rozejrzeć się za nim w sklepach stacjonarnych i powąchać go na żywo, może akurat się okaże, że Wam się spodoba.
środa, 9 listopada 2016
Rebecca Donovan - Powód, by oddychać
Dzisiaj chcę Wam przedstawić moją opinię o książce "Powód, by oddychać" (link). Książka zbiera wiele pozytywnych recenzji, dużo osób się nawet nią bardzo zachwyca i jest o niej nadal stosunkowo głośno. Jeżeli chcecie poznać co o niej myślę, zapraszam dalej.
Emily ma szesnaście lat i odlicza dni kiedy skończy liceum. Wydawałoby się to normalne, że dziewczyna chce jak najszybciej skończyć szkołę, lecz jej powody nie są już takie błahe. Mieszka z wujkiem, ciotką i ich dziećmi. Jest dosłownie piątym kołem u wozu, ledwie tolerowana, obarczana ciężkimi obowiązkami i... bita. W szkole jest prymuską, należy do kilku drużyn sportowych, prowadzi szkolną gazetkę, itd. Stara się niezauważalnie przemykać po szkolnych korytarzach. Jedyną osobą z którą rozmawia jest Sara, dzięki niej może się choć na chwilę poczuć normalną nastolatką. Jej plan na życie się zmienia, kiedy w szkole pojawia się nowy chłopak, Evan.
Na początku nawet dobrze mi się czytało, pomimo tej walniętej ciotki. To było takie czytadło o nastolatkach, o ich codziennych sprawach. Chociaż trzeba zaznaczyć, że to historia o amerykańskich nastolatkach, takich można powiedzieć stereotypowych, filmowych, czyli wiecznie imprezujących.
Emily średnio mi się podobała. Na jej miejscu już dawno bym się spakowała i wolała mieszkać pod mostem. To samo się tyczy domowników. Dzieci widzą jak ich matka ją traktuje, ale zachowują się jak gdyby nic. Wujek niby nic nie widzi, nic nie słyszy i nie wie co się dzieje. A jak dochodzi do sytuacji, kiedy dostrzega coś kątem oka, to bierze stronę Carol. Niby wyjaśnienia Emily, że nie zgłosi tego nikomu dla dobra dzieci są przekombinowane. Jak na razie Carol się nimi zajmuje, jest dla nich czuła, ale kiedy dorosną, to kto wie co się może stać. Nawet nie jest to przykład patologii, bo tam biją za coś konkretnego, np. przypalony obiad, a nie za to, że się tylko jest. Tak samo z miejscami na ciele. Domowi tyrani starają się bić w miejsca niewidoczne, a nie takie, które wszyscy mogą zobaczyć.
"Powód, by oddychać" to historia o takim powiedziałabym kopciuszku, który wpadł w jeszcze większe bagno niż ten z bajki. Ciężko mi jest powiedzieć co mi się tam podobało, może styl pisania autorki, bo książkę bardzo szybko się czyta. Sama historia jest praktycznie o niczym. W domu tylko awantury, w szkole, czy po szkole imprezy i... tyle. Nie wiem co wszyscy widzą w tej książce, czytałam o wieeele lepsze książki o nastolatkach i wiem, że można pociągnąć ten temat o wiele lepiej.
Sama nie wiem, czy chcę czytać kolejne części, bo tak to jest trylogia. Może się skuszę, kiedyś, ale na pewno nie w najbliższym czasie.
Moja ocena: 6/10
Emily ma szesnaście lat i odlicza dni kiedy skończy liceum. Wydawałoby się to normalne, że dziewczyna chce jak najszybciej skończyć szkołę, lecz jej powody nie są już takie błahe. Mieszka z wujkiem, ciotką i ich dziećmi. Jest dosłownie piątym kołem u wozu, ledwie tolerowana, obarczana ciężkimi obowiązkami i... bita. W szkole jest prymuską, należy do kilku drużyn sportowych, prowadzi szkolną gazetkę, itd. Stara się niezauważalnie przemykać po szkolnych korytarzach. Jedyną osobą z którą rozmawia jest Sara, dzięki niej może się choć na chwilę poczuć normalną nastolatką. Jej plan na życie się zmienia, kiedy w szkole pojawia się nowy chłopak, Evan.
Na początku nawet dobrze mi się czytało, pomimo tej walniętej ciotki. To było takie czytadło o nastolatkach, o ich codziennych sprawach. Chociaż trzeba zaznaczyć, że to historia o amerykańskich nastolatkach, takich można powiedzieć stereotypowych, filmowych, czyli wiecznie imprezujących.
Emily średnio mi się podobała. Na jej miejscu już dawno bym się spakowała i wolała mieszkać pod mostem. To samo się tyczy domowników. Dzieci widzą jak ich matka ją traktuje, ale zachowują się jak gdyby nic. Wujek niby nic nie widzi, nic nie słyszy i nie wie co się dzieje. A jak dochodzi do sytuacji, kiedy dostrzega coś kątem oka, to bierze stronę Carol. Niby wyjaśnienia Emily, że nie zgłosi tego nikomu dla dobra dzieci są przekombinowane. Jak na razie Carol się nimi zajmuje, jest dla nich czuła, ale kiedy dorosną, to kto wie co się może stać. Nawet nie jest to przykład patologii, bo tam biją za coś konkretnego, np. przypalony obiad, a nie za to, że się tylko jest. Tak samo z miejscami na ciele. Domowi tyrani starają się bić w miejsca niewidoczne, a nie takie, które wszyscy mogą zobaczyć.
"Powód, by oddychać" to historia o takim powiedziałabym kopciuszku, który wpadł w jeszcze większe bagno niż ten z bajki. Ciężko mi jest powiedzieć co mi się tam podobało, może styl pisania autorki, bo książkę bardzo szybko się czyta. Sama historia jest praktycznie o niczym. W domu tylko awantury, w szkole, czy po szkole imprezy i... tyle. Nie wiem co wszyscy widzą w tej książce, czytałam o wieeele lepsze książki o nastolatkach i wiem, że można pociągnąć ten temat o wiele lepiej.
Sama nie wiem, czy chcę czytać kolejne części, bo tak to jest trylogia. Może się skuszę, kiedyś, ale na pewno nie w najbliższym czasie.
Moja ocena: 6/10
poniedziałek, 7 listopada 2016
Colleen Hoover - Pułapka uczuć
Naczytałam się już samych pochwał na temat książek pani Hoover. Sama zbierałam się za nie dość długo. Na pierwszy ogień postanowiłam przeczytać "Pułapkę uczuć" pierwszą część trylogii, ze względu na to, że mam na półce drugą część. Czy książka okazała się taka jak wszyscy mówią? zapraszam dalej.
Layken wraz z matką i młodszym bratem przeprowadzają się do Michigan. Postanawiają zapomnieć o przeszłości i żyć dalej. Od razu po przyjeździe zaprzyjaźniają się z sąsiadem Willem i jego bratem. Layken i Will stają się sobie bardzo bliscy, jednak jak to bywa pojawiają się kłopoty...
Do książki robiłam dwa podejścia. Po raz pierwszy przeczytałam jedynie rozdział i odłożyłam - miałam już dość takich książek. Drugi raz poszło znacznie lepiej.
Layken jakoś ciężko mi było polubić. Jest dosyć samolubna, najbardziej w momencie kiedy dowiedziała się o matce. Wcale nie myśli o innych, jedynie jak zaistniałe wydarzenia wpłynął na jej życie, a nie innych. Miała też pretensje do matki, że zachorowała.
Książka jest bardzo podobna do "Kochając pana Danielsa". Oba związki mają wiele wspólnych cech, a i bohaterowie są bardzo podobni - mają podobne charaktery (oprócz Layken) i zainteresowania. Tak jak w "Kochając..." bohaterowie mieli obsesję na punkcie Szekspira, tak tu uwielbiają wiersze. Nie takie czytane do poduszki, tylko tworzenie ich. Ze względu na ich częstotliwość zajmują jakieś 1/8 książki.
To książka typu on ją kocha, ona jego, ale nie mogą być razem. Wzajemnie się zrażają, ale i tak coś ich do siebie ciągnie. Potajemnie się spotykają, ukrywają swój związek przed całym światem, itd...
"Pułapka uczuć" to taka ckliwa, wręcz ociekająca słodyczą książka. Od początku można się spodziewać jak się skończy. Nawet wiadomo jak się skończy cała seria. Colleen Hoover tą książką nie przekonała mnie do siebie. To książka jakich teraz wiele i chyba powoli zaczynam mieć przesyt.
Ja Was nie zniechęcam do niej, bo w sumie nie była jeszcze taka zła. Nie wszystko co średnio mi się podobało, nie będzie się podobać innym. Słyszałam, że inne książki autorki są znacznie lepsze, a po ocenach na lubimyczytac widzę, że cała seria ma tendencję spadkową i mogłaby się skończyć na pierwszym tomie.
Moja ocena: 7/10
Layken wraz z matką i młodszym bratem przeprowadzają się do Michigan. Postanawiają zapomnieć o przeszłości i żyć dalej. Od razu po przyjeździe zaprzyjaźniają się z sąsiadem Willem i jego bratem. Layken i Will stają się sobie bardzo bliscy, jednak jak to bywa pojawiają się kłopoty...
Do książki robiłam dwa podejścia. Po raz pierwszy przeczytałam jedynie rozdział i odłożyłam - miałam już dość takich książek. Drugi raz poszło znacznie lepiej.
Layken jakoś ciężko mi było polubić. Jest dosyć samolubna, najbardziej w momencie kiedy dowiedziała się o matce. Wcale nie myśli o innych, jedynie jak zaistniałe wydarzenia wpłynął na jej życie, a nie innych. Miała też pretensje do matki, że zachorowała.
Książka jest bardzo podobna do "Kochając pana Danielsa". Oba związki mają wiele wspólnych cech, a i bohaterowie są bardzo podobni - mają podobne charaktery (oprócz Layken) i zainteresowania. Tak jak w "Kochając..." bohaterowie mieli obsesję na punkcie Szekspira, tak tu uwielbiają wiersze. Nie takie czytane do poduszki, tylko tworzenie ich. Ze względu na ich częstotliwość zajmują jakieś 1/8 książki.
To książka typu on ją kocha, ona jego, ale nie mogą być razem. Wzajemnie się zrażają, ale i tak coś ich do siebie ciągnie. Potajemnie się spotykają, ukrywają swój związek przed całym światem, itd...
"Pułapka uczuć" to taka ckliwa, wręcz ociekająca słodyczą książka. Od początku można się spodziewać jak się skończy. Nawet wiadomo jak się skończy cała seria. Colleen Hoover tą książką nie przekonała mnie do siebie. To książka jakich teraz wiele i chyba powoli zaczynam mieć przesyt.
Ja Was nie zniechęcam do niej, bo w sumie nie była jeszcze taka zła. Nie wszystko co średnio mi się podobało, nie będzie się podobać innym. Słyszałam, że inne książki autorki są znacznie lepsze, a po ocenach na lubimyczytac widzę, że cała seria ma tendencję spadkową i mogłaby się skończyć na pierwszym tomie.
Moja ocena: 7/10
piątek, 4 listopada 2016
Rick Riordan - Parcy Jackson i bogowie olimpijscy: Klątwa Tytana
To już moje trzecie spotkanie z Percym Jacksonem, trochę nierozgarniętym herosem. Wychodzi na to, że czytam jedną część na miesiąc, więc do końca roku powinnam skończyć serię. Zapraszam na recenzję.
Percy dostaje od Grovera wiadomość, że ma się udać do jednej ze szkół z internatem. Satyr podejrzewa, że rodzeństwo, które tam mieszka są herosami, a co za tym idzie trzeba się spodziewać potworów. W wyniku przypadku Annabeth zaginęła, Artemida, która wyruszyła na poszukiwanie potężnego potwora, również. Dodatkowo z niewoli wydostał się groźny Tytan, który zagraża wszystkim herosom. Percy'emu nie pozostaje nic innego jak udać się w niebezpieczną misję. Towarzyszki Artemidy - łowczynie przebywają w Obozie Herosów, a to zawsze prowadzi do kłopotów. Czy Percy'emu uda się odnaleźć Annabeth i powstrzymać groźnego Tytana?
Ta część jest zdecydowanie najlepszą częścią (oczywiście z wszystkich, które czytałam). Percy wreszcie zaczyna używać swojego mózgu :D Jest wystarczająco samodzielny, żeby można go było nazywać prawdziwym herosem. Dodatkowo w tej części roi się od bogów, którzy jak to na nich przystało mącą, kręcą w życiach ludzi (czyt. Percy'ego). Jest właśnie tak jak zawsze chciałam.
Akcja toczy się szybko, nie brakuje w niej przygód, pościgów i walk. Na kartach powieści poznajemy wiele mitów, jedne bardziej znane, inne mniej.
Jeżeli macie jeszcze wątpliwości, czy zaczynać swoją przygodę z Percym Jacksonem to mam nadzieję, że po tej recenzji poczujecie się zachęceni. Z każdym tomem jest coraz lepiej, więc już nie mogę się doczekać co to będzie się działo w kolejnych :)
Moja ocena: 8,5/10
Percy dostaje od Grovera wiadomość, że ma się udać do jednej ze szkół z internatem. Satyr podejrzewa, że rodzeństwo, które tam mieszka są herosami, a co za tym idzie trzeba się spodziewać potworów. W wyniku przypadku Annabeth zaginęła, Artemida, która wyruszyła na poszukiwanie potężnego potwora, również. Dodatkowo z niewoli wydostał się groźny Tytan, który zagraża wszystkim herosom. Percy'emu nie pozostaje nic innego jak udać się w niebezpieczną misję. Towarzyszki Artemidy - łowczynie przebywają w Obozie Herosów, a to zawsze prowadzi do kłopotów. Czy Percy'emu uda się odnaleźć Annabeth i powstrzymać groźnego Tytana?
Ta część jest zdecydowanie najlepszą częścią (oczywiście z wszystkich, które czytałam). Percy wreszcie zaczyna używać swojego mózgu :D Jest wystarczająco samodzielny, żeby można go było nazywać prawdziwym herosem. Dodatkowo w tej części roi się od bogów, którzy jak to na nich przystało mącą, kręcą w życiach ludzi (czyt. Percy'ego). Jest właśnie tak jak zawsze chciałam.
Akcja toczy się szybko, nie brakuje w niej przygód, pościgów i walk. Na kartach powieści poznajemy wiele mitów, jedne bardziej znane, inne mniej.
Jeżeli macie jeszcze wątpliwości, czy zaczynać swoją przygodę z Percym Jacksonem to mam nadzieję, że po tej recenzji poczujecie się zachęceni. Z każdym tomem jest coraz lepiej, więc już nie mogę się doczekać co to będzie się działo w kolejnych :)
Moja ocena: 8,5/10
środa, 2 listopada 2016
Nowości - październik + podsumowanie czytelnicze miesiąca
Październik pozostaje już tylko wspomnieniem i powoli trzeba się przyzwyczaić do listopada. Ja jeszcze trochę "powspominam", czyli zapraszam Was na moje podsumowanie miesiąca. A w nim jak zawsze: stosik z nowościami i tym co udało mi się przeczytać.
Cassandra Clare "Miasto zagubionych dusz", K. A. Tucker "Jedno małe kłamstwo", Danka Braun "Historia pewnej rozwiązłości", Aleksandra Chrobak "Beduinki na Instagramie", Jakub Małecki "Dygot", Lars Saabye Christensen "Półbrat", Magdalena Rittenhouse "Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero" i "Jako dowód i wyraz przyjaźni. Reportaże o Pałacu Kultury".
A na koniec podsumowanie czytelnicze, czyli ile to książek udało mi się przeczytać przez miesiąc. W październiku przeczytałam 15 książek (sporo z biblioteki, dlatego nie ma ich już na zdjęciu) i jestem zadowolona z tego wyniku.
1. Kerstin Gier "Błękit szafiru" 8/10 recenzja
2. Gabrielle Zevin "Między książkami" 8/10 recenzja
3. John Green "Papierowe miasta" 7/10 recenzja
4. Kerstin Gier "Zieleń szmaragdu" 9/10 recenzja
5. Rick Riordan "Klątwa Tytana" 8/10 recenzja wkrótce
6. Colleen Hoover "Pułapka uczuć" 7/10
7. Carole Matthews "Klub Miłośniczek Czekolady" 7/10
8. Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szósty" 7/10
9. Rebecca Donovan "Powód, by oddychać" 6/10
10. Charlotte Cho "Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji" 6/10
11. J. K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" 8/10
12. Jakub Małecki "Dygot" 10/10
13. Aleksandra Chrobak "Beduinki na Instagramie" 7/10
14. Olga Bergholc, linda Ginzburg, Jelena Koczyna "Oblężone. Piekło 900 dni blokady Leningradu w trzech przejmujących świadectwach przetrwania" 6/10
15. Ransom Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine" 8/10
Najlepsza książka przeczytana w tym miesiącu to "Dygot", natomiast najgorsza, a raczej najgorsze bo nie wiem, która mniej mi się podobała to "Powód, by oddychać" i "Sekrety urody Koreanek".
Liczba stron jaką przeczytałam: 5093
Niestety nie wyrobiłam sobie jeszcze nawyku recenzowania książek zaraz po ich przeczytaniu, dlatego mam ogromneee zaległości w recenzjach. Postaram się to zmienić.
Jak Wam się podobają moje nowości? Czytaliście może coś z przedstawionych przeze mnie dzisiaj książek?
Mój bardzo skromny stosik z nowościami :) z czego tylko kupiłam jedną książkę. Możecie być ze mnie dumni :D
Aline Ohanesian "Dziedzictwo Orchana" - wygrałam jeszcze we wrześniu w konkursie organizowanym przez bardziejlubieksiazki.
J. K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" - przytargałam pod wpływem impulsu z Biedronki :D
O wiele bardziej obficie przedstawia się stosik z biblioteki. Zaszalałam jak widać, wiele z nich chciałam już dawno przeczytać, ale były akurat niedostępne. No tak wypożyczam, a na półkach stoi nieprzeczytanych prawie 90 książek ;)Cassandra Clare "Miasto zagubionych dusz", K. A. Tucker "Jedno małe kłamstwo", Danka Braun "Historia pewnej rozwiązłości", Aleksandra Chrobak "Beduinki na Instagramie", Jakub Małecki "Dygot", Lars Saabye Christensen "Półbrat", Magdalena Rittenhouse "Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero" i "Jako dowód i wyraz przyjaźni. Reportaże o Pałacu Kultury".
A na koniec podsumowanie czytelnicze, czyli ile to książek udało mi się przeczytać przez miesiąc. W październiku przeczytałam 15 książek (sporo z biblioteki, dlatego nie ma ich już na zdjęciu) i jestem zadowolona z tego wyniku.
1. Kerstin Gier "Błękit szafiru" 8/10 recenzja
2. Gabrielle Zevin "Między książkami" 8/10 recenzja
3. John Green "Papierowe miasta" 7/10 recenzja
4. Kerstin Gier "Zieleń szmaragdu" 9/10 recenzja
5. Rick Riordan "Klątwa Tytana" 8/10 recenzja wkrótce
6. Colleen Hoover "Pułapka uczuć" 7/10
7. Carole Matthews "Klub Miłośniczek Czekolady" 7/10
8. Agnieszka Lingas-Łoniewska "Szósty" 7/10
9. Rebecca Donovan "Powód, by oddychać" 6/10
10. Charlotte Cho "Sekrety urody Koreanek. Elementarz pielęgnacji" 6/10
11. J. K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" 8/10
12. Jakub Małecki "Dygot" 10/10
13. Aleksandra Chrobak "Beduinki na Instagramie" 7/10
14. Olga Bergholc, linda Ginzburg, Jelena Koczyna "Oblężone. Piekło 900 dni blokady Leningradu w trzech przejmujących świadectwach przetrwania" 6/10
15. Ransom Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine" 8/10
Najlepsza książka przeczytana w tym miesiącu to "Dygot", natomiast najgorsza, a raczej najgorsze bo nie wiem, która mniej mi się podobała to "Powód, by oddychać" i "Sekrety urody Koreanek".
Liczba stron jaką przeczytałam: 5093
Niestety nie wyrobiłam sobie jeszcze nawyku recenzowania książek zaraz po ich przeczytaniu, dlatego mam ogromneee zaległości w recenzjach. Postaram się to zmienić.
Jak Wam się podobają moje nowości? Czytaliście może coś z przedstawionych przeze mnie dzisiaj książek?
czwartek, 27 października 2016
John Green - Papierowe miasta
John Green to już kultowy pisarz. Jego "Gwiazd naszych wina" to jedna z najpopularniejszych książek dla młodzieży i nie tylko. Mi samej bardzo się podobała i byłam zauroczona stylem pisania autora. Kolejne były opowiadania "W śnieżną noc", które średnio mi przypadły do gustu. Nie z winy Greena, bo jego podobało mi się najbardziej, a raczej to było jedyne, które mi się podobało. Teraz postanowiłam sięgnąć po kolejną jego książkę - "Papierowe miasta". Wiedziałam mniej więcej o czym ona jest, bo wcześniej oglądałam film na jego podstawie, czy mi się podobała zapraszam dalej.
Quentin jako dziecko przyjaźnił się z dziewczyną z sąsiedztwa Margo Ruth Spiegelman, jednak ich drogi się rozeszły. Jako nastolatka Margo jest najpopularniejszą dziewczyną w liceum. Zdarza jej się znikać na kilka dni i wyruszać na samotne wycieczki. Niczego się nie boi, a ryzyko tylko zwiększa jej ciekawość. Szkoła aż huczy od plotek, gdzie nie była i czego to ona nie robiła.
Pewnego dnia puka w okno pokoju Quentina i zabiera go na całonocną przygodę. Margo ma w głowie ułożony plan zemsty na swoich przyjaciołach, którzy okazali się nie tacy idealni. Po tym następnego dnia wyrusza w nieznane, nie ma jej już zdecydowanie za długo. Quentin zauważa, że zostawiła dla niego wskazówki. Postanawia rozwiązać zagadkę i ją odnaleźć.
Quentina nie sposób nie lubić, to taki pozytywnie zakręcony, sympatyczny nastolatek. Co innego mogę powiedzieć o jego przyjaciołach. Ben ma w głowie tylko jedno, a Radar ma manię poprawiania pewnej encyklopedii internetowej, coś na wzór Wikipedii, czyli taki maniak komputerowy.
W miarę jak Quentin jest coraz bliżej odnalezienia Margo, jego wyobrażenie o niej się zmienia. Okazuje się, że wcale jej nie znał i to nie taką osobę lubił.
Przyznam, że trochę się na niej zawiodłam. Przez większość czasu się nudziłam. Ich rozmowy były praktycznie o niczym, dopiero kiedy wyruszają do papierowego miasta wszystko nabiera tępa i to tylko dzięki ich przygodom po drodze książce daję taką ocenę, a nie inną.
Jak już wspominałam oglądałam wcześniej film, więc należy się do niego odnieść. Po pierwsze postać Margo. W filmie gra ją Cara Delevinge, modelka o można by powiedzieć idealnej figurze. Jak się okazuje w książce, prawdziwa Margo była raczej pulchną nastolatką z kompleksem w tym temacie. Kolejny temat papierowych miast. W filmie prawie od razu odkryli co to są i gdzie się znajduje te w którym przebywa Margo, natomiast w książce Quentin przez dużą część powieści objeżdża okoliczne nieistniejące osiedla, bo one też nazywane są papierowymi miastami.
Sama podróż też się różni. Jedno to, że jedzie z nimi dziewczyna Radara, a tak nie było. Drugie spieszą się, żeby zdążyć na bal. W książce bal już wcześniej się odbył, a wyjechali w trakcie rozdania dyplomów jeszcze w togach, a spieszyli się, bo Margo miała być jeszcze do pewnej godziny w papierowym mieście. Kolejne to zakończenie, które było zupełnie inne niż w książce. Także film, można traktować jako wolną interpretację.
"Papierowe miasta" to jak dotąd najsłabsza książka Greena, którą czytałam. Jakoś mnie nie do siebie do końca nie przekonała. Słyszałam, że wiele osób również tak twierdzi, także nie ma co się od razu zrażać na całego autora :)
Moja ocena: 7/10
Quentin jako dziecko przyjaźnił się z dziewczyną z sąsiedztwa Margo Ruth Spiegelman, jednak ich drogi się rozeszły. Jako nastolatka Margo jest najpopularniejszą dziewczyną w liceum. Zdarza jej się znikać na kilka dni i wyruszać na samotne wycieczki. Niczego się nie boi, a ryzyko tylko zwiększa jej ciekawość. Szkoła aż huczy od plotek, gdzie nie była i czego to ona nie robiła.
Pewnego dnia puka w okno pokoju Quentina i zabiera go na całonocną przygodę. Margo ma w głowie ułożony plan zemsty na swoich przyjaciołach, którzy okazali się nie tacy idealni. Po tym następnego dnia wyrusza w nieznane, nie ma jej już zdecydowanie za długo. Quentin zauważa, że zostawiła dla niego wskazówki. Postanawia rozwiązać zagadkę i ją odnaleźć.
Quentina nie sposób nie lubić, to taki pozytywnie zakręcony, sympatyczny nastolatek. Co innego mogę powiedzieć o jego przyjaciołach. Ben ma w głowie tylko jedno, a Radar ma manię poprawiania pewnej encyklopedii internetowej, coś na wzór Wikipedii, czyli taki maniak komputerowy.
W miarę jak Quentin jest coraz bliżej odnalezienia Margo, jego wyobrażenie o niej się zmienia. Okazuje się, że wcale jej nie znał i to nie taką osobę lubił.
Przyznam, że trochę się na niej zawiodłam. Przez większość czasu się nudziłam. Ich rozmowy były praktycznie o niczym, dopiero kiedy wyruszają do papierowego miasta wszystko nabiera tępa i to tylko dzięki ich przygodom po drodze książce daję taką ocenę, a nie inną.
Jak już wspominałam oglądałam wcześniej film, więc należy się do niego odnieść. Po pierwsze postać Margo. W filmie gra ją Cara Delevinge, modelka o można by powiedzieć idealnej figurze. Jak się okazuje w książce, prawdziwa Margo była raczej pulchną nastolatką z kompleksem w tym temacie. Kolejny temat papierowych miast. W filmie prawie od razu odkryli co to są i gdzie się znajduje te w którym przebywa Margo, natomiast w książce Quentin przez dużą część powieści objeżdża okoliczne nieistniejące osiedla, bo one też nazywane są papierowymi miastami.
Sama podróż też się różni. Jedno to, że jedzie z nimi dziewczyna Radara, a tak nie było. Drugie spieszą się, żeby zdążyć na bal. W książce bal już wcześniej się odbył, a wyjechali w trakcie rozdania dyplomów jeszcze w togach, a spieszyli się, bo Margo miała być jeszcze do pewnej godziny w papierowym mieście. Kolejne to zakończenie, które było zupełnie inne niż w książce. Także film, można traktować jako wolną interpretację.
"Papierowe miasta" to jak dotąd najsłabsza książka Greena, którą czytałam. Jakoś mnie nie do siebie do końca nie przekonała. Słyszałam, że wiele osób również tak twierdzi, także nie ma co się od razu zrażać na całego autora :)
Moja ocena: 7/10
piątek, 21 października 2016
Gabrielle Zevin - Między książkami
Lubicie książki o książkach? Ja bardzo, szczególnie kiedy dzieją się w jakiejś małej księgarni. Jeżeli chcecie poznać może już kolejną książkę, która jest głównie o książkach to zapraszam dalej.
Ajay jest właścicielem niewielkiej księgarni na wyspie Alice Island. Nie wiedzie mu się zbyt dobrze. Księgarnia nie prosperuje dobrze, a na dodatek jego żona niedawno zmarła. Po godzinach pracy zajmuje się jedynie piciem. Jest zgorzkniały i nie daje się lubić. Wiele się zmienia kiedy do jego księgarni wkracza Amelia, przedstawicielka jednego z wydawnictw, która chce mu zaprezentować sezonową ofertę. Przez kilka lat tej formalnej znajomości Ajay zaczyna czuć do niej coś więcej niż tylko sympatię. A już w ogóle jego życie wywraca się do góry nogami kiedy ginie "Tamerlan" Edgara Allana Poego, a na jego miejsce w swojej księgarni znajduje porzuconą dwuletnią dziewczynkę...
Akcja historii dzieje się na przestrzeni około 17 lat i jak na książkę, która ma zaledwie 268 stron to bardzo wiele. Czasem mija kilka lat od ostatnich wydarzeń, ale ciąg historii jest zachowany.
Życie bohaterów jest pokazane na przemian z książkami. Po doborze lektur widać wyraźnie jak stają się dojrzalsi - szczególnie Maja. To właśnie ona jest bardzo ciekawą postacią. Wychowywana wśród książek. Od małego uważa je nie tylko za rzeczy, ale za dobrych przyjaciół. Ciekawe były jej spostrzeżenia na temat różnych ludzi z pozycji podłogi. To dzięki niej czytelnictwo wzrasta. Nie tylko wśród dorosłych, którzy - szczególnie kobiety - przychodzili dawać Ayajowi dobre rady na temat wychowywania dzieci, a także wśród dzieci, którzy traktowali Maję jako ich idolkę w doborze lektur.
Sam Ajay ma dobre wyczucie i odpowiednio dobiera lektur czytelnikom, np. pomaga zakładać klub książki dla miejscowego komisariatu, gdzie omawiane są w większości kryminały.
Bardzo lubię kiedy w książkach ludzie są zafiksowani na temat jakiejś książki, czy autora, np. było tak w "Gwiazd naszych wina", Kochając pana Danielsa", "Ten jeden dzień" z Szekspirem (przez nich sama sięgnęłam po jego dzieła). Tak jest i w "Między książkami". W życiu bohaterów bardzo ważną książką jest "Roślina późno kwitnąca".
Wspomniane są w niej też takie książki, które lubię m.in. "Złodziejka książek", czy "Belcanto". Ciekawie są tu przedstawione opinie o książkach. Autorka musiała się bardzo postarać, żeby zawrzeć np. dyskusje osób , które mają o książce bardzo sprzeczne opinie.
"Między książkami" myślę, że zachwyci każdego mola książkowego. To nie tylko książka, która opowiada jakąś historię, to w dużej mierze historia o książkach. Mi się bardzo podobała i Wam też ją polecam.
A na koniec jeszcze taki smaczek: co to za książka?
(...)- Książka, którą mi pan wczoraj polecił, jest najgorsza, jaką czytałam w całym swoim osiemdziesięciodwuletnim życiu. Żądam zwrotu pieniędzy.
- Co się pani w niej nie spodobało?
- Panie Fikry, zacznijmy od tego, że narratorem jest Śmierć! Mam osiemdziesiąt dwa lata i wcale mi się nie uśmiecha lektura sześciusetstronicowej powieści, w której narratorem jest Śmierć. Uważam, że to był z pańskiej strony gruby nietakt. (...) przeczytałam ją. Tak mnie rozzłościła, że zarwałam całą noc. W moim wieku to raczej niewskazane. Podobnie jak spazmatyczny płacz, a ta powieść wycisnęła ze mnie morze łez. Prosiłabym następnym razem, polecając mi książkę, miał pan to na uwadze.
Moja ocena: 8/10
Ajay jest właścicielem niewielkiej księgarni na wyspie Alice Island. Nie wiedzie mu się zbyt dobrze. Księgarnia nie prosperuje dobrze, a na dodatek jego żona niedawno zmarła. Po godzinach pracy zajmuje się jedynie piciem. Jest zgorzkniały i nie daje się lubić. Wiele się zmienia kiedy do jego księgarni wkracza Amelia, przedstawicielka jednego z wydawnictw, która chce mu zaprezentować sezonową ofertę. Przez kilka lat tej formalnej znajomości Ajay zaczyna czuć do niej coś więcej niż tylko sympatię. A już w ogóle jego życie wywraca się do góry nogami kiedy ginie "Tamerlan" Edgara Allana Poego, a na jego miejsce w swojej księgarni znajduje porzuconą dwuletnią dziewczynkę...
Akcja historii dzieje się na przestrzeni około 17 lat i jak na książkę, która ma zaledwie 268 stron to bardzo wiele. Czasem mija kilka lat od ostatnich wydarzeń, ale ciąg historii jest zachowany.
Życie bohaterów jest pokazane na przemian z książkami. Po doborze lektur widać wyraźnie jak stają się dojrzalsi - szczególnie Maja. To właśnie ona jest bardzo ciekawą postacią. Wychowywana wśród książek. Od małego uważa je nie tylko za rzeczy, ale za dobrych przyjaciół. Ciekawe były jej spostrzeżenia na temat różnych ludzi z pozycji podłogi. To dzięki niej czytelnictwo wzrasta. Nie tylko wśród dorosłych, którzy - szczególnie kobiety - przychodzili dawać Ayajowi dobre rady na temat wychowywania dzieci, a także wśród dzieci, którzy traktowali Maję jako ich idolkę w doborze lektur.
Sam Ajay ma dobre wyczucie i odpowiednio dobiera lektur czytelnikom, np. pomaga zakładać klub książki dla miejscowego komisariatu, gdzie omawiane są w większości kryminały.
Bardzo lubię kiedy w książkach ludzie są zafiksowani na temat jakiejś książki, czy autora, np. było tak w "Gwiazd naszych wina", Kochając pana Danielsa", "Ten jeden dzień" z Szekspirem (przez nich sama sięgnęłam po jego dzieła). Tak jest i w "Między książkami". W życiu bohaterów bardzo ważną książką jest "Roślina późno kwitnąca".
Wspomniane są w niej też takie książki, które lubię m.in. "Złodziejka książek", czy "Belcanto". Ciekawie są tu przedstawione opinie o książkach. Autorka musiała się bardzo postarać, żeby zawrzeć np. dyskusje osób , które mają o książce bardzo sprzeczne opinie.
"Między książkami" myślę, że zachwyci każdego mola książkowego. To nie tylko książka, która opowiada jakąś historię, to w dużej mierze historia o książkach. Mi się bardzo podobała i Wam też ją polecam.
A na koniec jeszcze taki smaczek: co to za książka?
(...)- Książka, którą mi pan wczoraj polecił, jest najgorsza, jaką czytałam w całym swoim osiemdziesięciodwuletnim życiu. Żądam zwrotu pieniędzy.
- Co się pani w niej nie spodobało?
- Panie Fikry, zacznijmy od tego, że narratorem jest Śmierć! Mam osiemdziesiąt dwa lata i wcale mi się nie uśmiecha lektura sześciusetstronicowej powieści, w której narratorem jest Śmierć. Uważam, że to był z pańskiej strony gruby nietakt. (...) przeczytałam ją. Tak mnie rozzłościła, że zarwałam całą noc. W moim wieku to raczej niewskazane. Podobnie jak spazmatyczny płacz, a ta powieść wycisnęła ze mnie morze łez. Prosiłabym następnym razem, polecając mi książkę, miał pan to na uwadze.
Moja ocena: 8/10
środa, 19 października 2016
Ann Patchett - Taft
Ann Patchett zauroczyła mnie swoim "Belcanto", jest to jak dotąd jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam w tym roku. W związku z czym wobec "Taftu" miałam duże oczekiwania. Czy mi się spodobało, zapraszam do dalszej części.
Jest początek lat dziewięćdziesiątych. John, były muzyk od kilku lat prowadzi bar w Memphis. Po ciężkich przejściach żyje tylko pracą, nawet zdarza mu się więcej czasu nocować właśnie w barze, niż we własnym mieszkaniu. Żyje z dnia na dzień. Wszystko się zmienia kiedy do baru wchodzi dziewczyna, Fay Taft. Ma zaledwie osiemnaście lat i zaczyna pracować w barze. Johna coś przyciąga do dziewczyny i fascynuje, zaczyna żyć zupełni inaczej niż dotychczas. Jednak wraz z Fay do jego życia wkracza jej brat, Carl. Sprawia on wiele kłopotów, które prowadzą do niebezpieczeństwa wszystkich dookoła...
Nie wiem jak to opisać. Niby jest to zwykła historia, która pozornie niczym się nie różni od rzeszy książek. Jednak autorka ma dar opowiadania. Opisuje wszystko tak, że widzi się świat oczami bohaterów, a w tym przypadku Johna. Jej książki są tak skonstruowane, że czytelnik wciela się w bohatera i odczuwa wszystko tak jak on. Właśnie to emocje pełnią tu główną rolę. To właśnie na nich opiera się cała opowieść. Tak jak można przeczytać na okładce: "Doskonała proza, która oddycha emocjami". I zgadzam się z tym. Tu nie chodzi wcale o historię, tylko o emocje, które wbijają człowieka w fotel.
Cała książka jakby powoli nabierała prędkości. Na początku może być nawet trochę nudno. Jednak powoli zaczyna się odczuwać wszystko intensywniej, a jej apogeum następuje w końcowej części. Wtedy to jest ciężko się od niej oderwać. To jest coś niesamowitego. Po jej skończeniu bardzo trudno jest przejść do normalnego świata.
Niestety nie jest to książka dla wszystkich. Tak jak i inne powieści autorki. Wiele osób nie docenia jej dokonań, bo po prostu nie umie się w nich odnaleźć, a najbardziej zatracić. A żeby uznać je za coś wybitnego, trzeba się właśnie w nich zatracić. Tak, żeby wciągnęła czytelnika, aż po czubki włosów. Trzeba się odciąć od zewnętrznego świata i skupić tylko na niej.
Wiele osób zarzuca "Taftowi" nijakość. Jeżeli brać pod uwagę samą historię to możne i tak. Jak już zauważyłam po jej dwóch powieściach to widać, że za wiele się tam nie dzieje (oprócz kilku kluczowych wydarzeń), ale mnie właśnie w nich fascynują takie zwykłe rzeczy. Pamiętam jak czytając "Belcanto" musiałam przerwać czytanie i gdzieś wyjść. Cały czas myślałam o tym, że przecież tyle tam się dzieje a ja nie mogę dalej czytać - gotowali wtedy kurczaka ;)
Jeżeli czytaliście coś Ann Patchett i Wam się spodobało, to koniecznie sięgnijcie po "Taft". Może nie dorównuje "Belcanto", ale niewiele jej brakuje. Nie zraźcie się bardzo niską średnią, bo jak wspominałam nie jest to literatura, którą docenią wszyscy odbiorcy.
Moja ocena: 8/10
Jest początek lat dziewięćdziesiątych. John, były muzyk od kilku lat prowadzi bar w Memphis. Po ciężkich przejściach żyje tylko pracą, nawet zdarza mu się więcej czasu nocować właśnie w barze, niż we własnym mieszkaniu. Żyje z dnia na dzień. Wszystko się zmienia kiedy do baru wchodzi dziewczyna, Fay Taft. Ma zaledwie osiemnaście lat i zaczyna pracować w barze. Johna coś przyciąga do dziewczyny i fascynuje, zaczyna żyć zupełni inaczej niż dotychczas. Jednak wraz z Fay do jego życia wkracza jej brat, Carl. Sprawia on wiele kłopotów, które prowadzą do niebezpieczeństwa wszystkich dookoła...
Nie wiem jak to opisać. Niby jest to zwykła historia, która pozornie niczym się nie różni od rzeszy książek. Jednak autorka ma dar opowiadania. Opisuje wszystko tak, że widzi się świat oczami bohaterów, a w tym przypadku Johna. Jej książki są tak skonstruowane, że czytelnik wciela się w bohatera i odczuwa wszystko tak jak on. Właśnie to emocje pełnią tu główną rolę. To właśnie na nich opiera się cała opowieść. Tak jak można przeczytać na okładce: "Doskonała proza, która oddycha emocjami". I zgadzam się z tym. Tu nie chodzi wcale o historię, tylko o emocje, które wbijają człowieka w fotel.
Cała książka jakby powoli nabierała prędkości. Na początku może być nawet trochę nudno. Jednak powoli zaczyna się odczuwać wszystko intensywniej, a jej apogeum następuje w końcowej części. Wtedy to jest ciężko się od niej oderwać. To jest coś niesamowitego. Po jej skończeniu bardzo trudno jest przejść do normalnego świata.
Niestety nie jest to książka dla wszystkich. Tak jak i inne powieści autorki. Wiele osób nie docenia jej dokonań, bo po prostu nie umie się w nich odnaleźć, a najbardziej zatracić. A żeby uznać je za coś wybitnego, trzeba się właśnie w nich zatracić. Tak, żeby wciągnęła czytelnika, aż po czubki włosów. Trzeba się odciąć od zewnętrznego świata i skupić tylko na niej.
Wiele osób zarzuca "Taftowi" nijakość. Jeżeli brać pod uwagę samą historię to możne i tak. Jak już zauważyłam po jej dwóch powieściach to widać, że za wiele się tam nie dzieje (oprócz kilku kluczowych wydarzeń), ale mnie właśnie w nich fascynują takie zwykłe rzeczy. Pamiętam jak czytając "Belcanto" musiałam przerwać czytanie i gdzieś wyjść. Cały czas myślałam o tym, że przecież tyle tam się dzieje a ja nie mogę dalej czytać - gotowali wtedy kurczaka ;)
Jeżeli czytaliście coś Ann Patchett i Wam się spodobało, to koniecznie sięgnijcie po "Taft". Może nie dorównuje "Belcanto", ale niewiele jej brakuje. Nie zraźcie się bardzo niską średnią, bo jak wspominałam nie jest to literatura, którą docenią wszyscy odbiorcy.
Moja ocena: 8/10
poniedziałek, 17 października 2016
Kerstin Gier - Trylogia Czasu
Domyślam się, że jeżeli jesteście prawdziwymi molami książkowymi i obracacie się w kręgach wręcz maniakalnych czytelników musieliście słyszeć o Trylogii Czasu Kerstin Gier. Nie ma takiej opcji, żeby o niej nie słyszeć. Tacy maniacy dzielą się na tych, którzy jakimś cudem je zdobyli, a reszta im zazdrości oraz na tych, którzy wciąż szukają. A poszukiwania tej serii trwają miesiącami. Jeżeli już gdzieś znajdzie się z drugiej ręki (bo o nowych można prawie tylko pomarzyć) to cena przekracza wszelkie granice. Waha się od 40-100 zł za... jedną książkę. To prawie jak poszukiwanie Świętego Graala.
Wszyscy tak się nimi zachwycają, więc trzeba było samemu się przekonać o co to całe zamieszanie. A dorwałam ją w bibliotece. Nawet bez kolejki :)
Będzie to recenzja zbiorcza, bo już przeczytałam wszystkie i żeby kogoś zachęcić do ich przeczytania najlepiej to zrobić od razu recenzując całość.
Mogłoby się wydawać, że to zwykła rodzina z tradycjami, a jednak ma też swoje tajemnice. Kobiety z ich rodu posiadają gen podróży w czasie. Nie wszystkie, a tylko wybrane, których narodzenie przepowiedziano.
Przez cały czas przygotowywano Charlottę do podróży w czasie. Pierwszy taki przeskok miał nastąpić kiedy miała mieć około 16 lat. Niestety, dla wszystkich jak i całej zainteresowanej okazało się, że to jednak Gwendolyn jest tą wybraną. Jest ona nieprzygotowana do wypełniania misji w czasie wraz z Gideonem de Villiers, którego rodzina jest męskim odpowiednikiem rodziny Gwenny. Codziennie ma się udawać do siedziby Strażników na kontrolowane przeskoki w czasie za pomocą urządzenia zwanego chronografem. Wszystkie ich misje są z góry zaplanowane przez hrabiego de Saint Germaina, który żył w XVIII wieku. To on założył organizację Strażników i każdy nowy podróżnik musi zostać mu przedstawiony. Chce za wszelką ceną doprowadzić do wczytania krwi wszystkich dwunastu podróżników do chronografu. Kiedy to nastąpi ma się wydarzyć coś niezwykłego, typu uleczenie ludzkości z chorób, jak niektórzy twierdzą - co to jest na prawdę wie tylko sam hrabia.
Powiem szczerze, że troszeczkę się zawiodłam na pierwszej części. Większość książki skupiała się na szkole Gwenny i jej rozmowach z jej przyjaciółką Leslie. Spodziewałam się więcej podróży w czasie, przygód, takiego dreszczyku emocji, a było tego zaledwie garstka.
Autorka ma świetny styl pisania, po prostu płynie się po słowach i chociaż nic takiego szczególnego się nie dzieje to nie można się od niej oderwać. Od pierwszej strony miałam wrażenie, że jest to książka Libby Bray. Chociaż jej seria Magiczny Krąg jest zupełnie o czymś innym, ale mają coś w sobie podobnego.
Sam pomysł historii jest bardzo ciekawy. Jeżeli jest coś o podróżach w czasie to ja to od razu "kupuję" (mówię jako big fan Dr Who <3). Kto nie chciałby przenieść się w czasie, chociaż na chwilę?
Warto sięgnąć od razu po kolejną część, bo wszystkie się ze sobą łączą - książki się kończą prawie w trakcie jakiegoś wydarzenia. I jeszcze jedno, nawet jeśli pierwsza część Was nie zachwyciła, to każda kolejna jest lepsza od poprzedniej, co zazwyczaj jest odwrotnie.
Książka może nie spełniła w pełni moich oczekiwań, to po skończeniu nie mogłam przestać o niej myśleć i od razu chciałam sięgnąć po następną.
Moja ocena: 8/10
Ta cześć jest zdecydowanie lepsza od poprzedniej. Gwendolyn więcej czasu spędza w przeszłości. Nie chodzi tu nawet o interesujące bale z XVIII wieku, nawet przenoszenie się do roku 1953 jest równie ciekawe. Sama bohaterka zaczyna rozumieć swoją przydzieloną rolę. Wie, że nie może zdradzić niektórych wydarzeń z przyszłości, aby zbytnio nie zmienić historii. Chociaż śpiewanie na balu piosenek z musicalu można jej wybaczyć, szczególnie że nie była tego w pełni świadoma, a goście świetnie się bawili.
Jest tu znacznie więcej momentów przygodowych, pościgi, pojedynki i coraz więcej tajemnic.
Dodatkowo zyskuje przyjaciela Xemeriusa, demona w postaci gargulca, który dojdzie wszędzie tam gdzie sama nie może być i szpieguje dla niej.
Moja ocena: 8,5/10
Hrabia de Saint Germain ma kolejne plany wobec swoich młodych podróżników. Mają się udać na kolejny bal, gdzie ma dojść do konfrontacji z jego zaciekłym wrogiem lordem Alastairem.
Dzięki kolejnym wydarzeniom Gwenny i Gideon docierają do prawdy na temat hrabiego i do czego potrzebny mu jest krew z chronografu. Teraz pozostaje im dowiedzieć się kto tak naprawdę jest ich przyjacielem?
Ta część jest zupełną kolejką górską, która pędzi i zatrzymuje się dopiero na końcu. Przez całą książką dzieją się wydarzenia, których czytelnik najmniej się spodziewa, albo takie, które podejrzewa, ale ma nadzieję, że się jednak nie wydarzą.
Jest tu dosłownie wszystko liczne podróże w czasie, walki, szantaże,... a czego tu nie ma? :) Może trochę denerwowała mnie Gwenny, która cały czas użalała się nad całą sytuacją z Gideonem. Jaka ona potrafi być niedomyślna...
Co do zakończenia to mi się podobało. Chociaż fajnie by było, gdyby dodany był rozdział np. 3 lata później, jak losy bohaterów by się wreszcie potoczyły, a tak zostają tylko domysły.
Moja ocena: 9/10
Cała Trylogia Czasu obejmuje wydarzenia na przestrzeni jedynie kilku tygodni. W miarę czytania wzrasta zainteresowanie czytelnika i naprawdę najlepszy jest ostatni tom. Zazwyczaj jest odwrotnie, bo wszystko jest jakby naciągane, a tu niespodzianka. Autorka widać, że od samego początku miała plan na całą trylogię i tak jakby po pierwszym tomie zaczynała się coraz bardziej rozkręcać. Zawiodłam się trochę na pierwszym tomie, który zupełnie inaczej sobie wyobrażałam, ale im dalej tym lepiej.
Tak jak już wcześniej wspominałam najlepiej od razu przeczytać wszystkie i traktować je jako jeden tom. Nie jest to taka typowa historia skierowana do nastolatków, ja jako już nie nastolatka świetnie się przy niej bawiłam. Myślę, że każdy fan fantastyki będzie zadowolony.
Wszyscy tak się nimi zachwycają, więc trzeba było samemu się przekonać o co to całe zamieszanie. A dorwałam ją w bibliotece. Nawet bez kolejki :)
Będzie to recenzja zbiorcza, bo już przeczytałam wszystkie i żeby kogoś zachęcić do ich przeczytania najlepiej to zrobić od razu recenzując całość.
Czerwień rubinu
Gwendolyn ma 16 lat i mieszka w Londynie. Jest zwykłą nastolatką, która od urodzenia widzi duchy. Jej rodzina to jedna z tych, które mogą się poszczycić ogromnym drzewem genealogicznym sięgającym daleko do XVI wieku. Mieszka też w bogatej rezydencji, w której tak jest sporo tajnych przejść i skrytek. Jest to dom babki lady Aristy, w którym mieszkają ciotka Maddy, ciotka Glenda z córką Charlottą oraz Gwendolyn z matką i młodszym rodzeństwem - Nickiem i Caroline.Mogłoby się wydawać, że to zwykła rodzina z tradycjami, a jednak ma też swoje tajemnice. Kobiety z ich rodu posiadają gen podróży w czasie. Nie wszystkie, a tylko wybrane, których narodzenie przepowiedziano.
Przez cały czas przygotowywano Charlottę do podróży w czasie. Pierwszy taki przeskok miał nastąpić kiedy miała mieć około 16 lat. Niestety, dla wszystkich jak i całej zainteresowanej okazało się, że to jednak Gwendolyn jest tą wybraną. Jest ona nieprzygotowana do wypełniania misji w czasie wraz z Gideonem de Villiers, którego rodzina jest męskim odpowiednikiem rodziny Gwenny. Codziennie ma się udawać do siedziby Strażników na kontrolowane przeskoki w czasie za pomocą urządzenia zwanego chronografem. Wszystkie ich misje są z góry zaplanowane przez hrabiego de Saint Germaina, który żył w XVIII wieku. To on założył organizację Strażników i każdy nowy podróżnik musi zostać mu przedstawiony. Chce za wszelką ceną doprowadzić do wczytania krwi wszystkich dwunastu podróżników do chronografu. Kiedy to nastąpi ma się wydarzyć coś niezwykłego, typu uleczenie ludzkości z chorób, jak niektórzy twierdzą - co to jest na prawdę wie tylko sam hrabia.
Powiem szczerze, że troszeczkę się zawiodłam na pierwszej części. Większość książki skupiała się na szkole Gwenny i jej rozmowach z jej przyjaciółką Leslie. Spodziewałam się więcej podróży w czasie, przygód, takiego dreszczyku emocji, a było tego zaledwie garstka.
Autorka ma świetny styl pisania, po prostu płynie się po słowach i chociaż nic takiego szczególnego się nie dzieje to nie można się od niej oderwać. Od pierwszej strony miałam wrażenie, że jest to książka Libby Bray. Chociaż jej seria Magiczny Krąg jest zupełnie o czymś innym, ale mają coś w sobie podobnego.
Sam pomysł historii jest bardzo ciekawy. Jeżeli jest coś o podróżach w czasie to ja to od razu "kupuję" (mówię jako big fan Dr Who <3). Kto nie chciałby przenieść się w czasie, chociaż na chwilę?
Warto sięgnąć od razu po kolejną część, bo wszystkie się ze sobą łączą - książki się kończą prawie w trakcie jakiegoś wydarzenia. I jeszcze jedno, nawet jeśli pierwsza część Was nie zachwyciła, to każda kolejna jest lepsza od poprzedniej, co zazwyczaj jest odwrotnie.
Książka może nie spełniła w pełni moich oczekiwań, to po skończeniu nie mogłam przestać o niej myśleć i od razu chciałam sięgnąć po następną.
Moja ocena: 8/10
Błękit szafiru
Wydarzenia z drugiej części są bezpośrednio po zakończeniu poprzedniego tomu. Gwendolyn i Gideon dostają coraz trudniejsze misje w przeszłości. Większość z nich jest zaplanowana przez samego hrabiego de Saint Germaina, który w dalszym ciągu nie wzbudza zaufania dziewczyny. Niestety wszyscy uważają, że nie jest odpowiednią osobą na tak ważne postawione jej zadania. Gwenny próbuje udowodnić, że się mylą. Po kryjomu w latach pięćdziesiątych spotyka się ze swoim dziadkiem i stara się rozwikłać tajemnicę Paula i Lucy, którzy zniknęli w przeszłości z chronografem, aby nie dopuścić wczytania krwi wszystkich 12 podróżników w czasie. Gwenny nie wie już, czy ufać hrabiemu i Strażnikom, czy uwierzyć Paulowi i Lucy. Oprócz tego, czy Gideon jest całkowicie z nią szczery?Ta cześć jest zdecydowanie lepsza od poprzedniej. Gwendolyn więcej czasu spędza w przeszłości. Nie chodzi tu nawet o interesujące bale z XVIII wieku, nawet przenoszenie się do roku 1953 jest równie ciekawe. Sama bohaterka zaczyna rozumieć swoją przydzieloną rolę. Wie, że nie może zdradzić niektórych wydarzeń z przyszłości, aby zbytnio nie zmienić historii. Chociaż śpiewanie na balu piosenek z musicalu można jej wybaczyć, szczególnie że nie była tego w pełni świadoma, a goście świetnie się bawili.
Jest tu znacznie więcej momentów przygodowych, pościgi, pojedynki i coraz więcej tajemnic.
Dodatkowo zyskuje przyjaciela Xemeriusa, demona w postaci gargulca, który dojdzie wszędzie tam gdzie sama nie może być i szpieguje dla niej.
Moja ocena: 8,5/10
Zieleń szmaragdu
Ostatnia już część, oczywiście dzieje się zaraz po poprzedniej. Gwenny jest obrażona na Gideona, który cały czas zwodził ją swoimi uczuciami. Ciężko jest się jej po tym pozbierać, ale daje jej to motywy do walki. W tajemnicę zostają włączeni rodzeństwo Gwendolyn i cioteczna babka Maddy. Pomagają jej w swoich własnych poszukiwaniach prawdy.Hrabia de Saint Germain ma kolejne plany wobec swoich młodych podróżników. Mają się udać na kolejny bal, gdzie ma dojść do konfrontacji z jego zaciekłym wrogiem lordem Alastairem.
Dzięki kolejnym wydarzeniom Gwenny i Gideon docierają do prawdy na temat hrabiego i do czego potrzebny mu jest krew z chronografu. Teraz pozostaje im dowiedzieć się kto tak naprawdę jest ich przyjacielem?
Ta część jest zupełną kolejką górską, która pędzi i zatrzymuje się dopiero na końcu. Przez całą książką dzieją się wydarzenia, których czytelnik najmniej się spodziewa, albo takie, które podejrzewa, ale ma nadzieję, że się jednak nie wydarzą.
Jest tu dosłownie wszystko liczne podróże w czasie, walki, szantaże,... a czego tu nie ma? :) Może trochę denerwowała mnie Gwenny, która cały czas użalała się nad całą sytuacją z Gideonem. Jaka ona potrafi być niedomyślna...
Co do zakończenia to mi się podobało. Chociaż fajnie by było, gdyby dodany był rozdział np. 3 lata później, jak losy bohaterów by się wreszcie potoczyły, a tak zostają tylko domysły.
Moja ocena: 9/10
Cała Trylogia Czasu obejmuje wydarzenia na przestrzeni jedynie kilku tygodni. W miarę czytania wzrasta zainteresowanie czytelnika i naprawdę najlepszy jest ostatni tom. Zazwyczaj jest odwrotnie, bo wszystko jest jakby naciągane, a tu niespodzianka. Autorka widać, że od samego początku miała plan na całą trylogię i tak jakby po pierwszym tomie zaczynała się coraz bardziej rozkręcać. Zawiodłam się trochę na pierwszym tomie, który zupełnie inaczej sobie wyobrażałam, ale im dalej tym lepiej.
Tak jak już wcześniej wspominałam najlepiej od razu przeczytać wszystkie i traktować je jako jeden tom. Nie jest to taka typowa historia skierowana do nastolatków, ja jako już nie nastolatka świetnie się przy niej bawiłam. Myślę, że każdy fan fantastyki będzie zadowolony.