Kolejna pozycja w moim "Kąciku czytelniczym", a jest to "Kobieta z czerwonym notatnikiem". Przeczytałam ją w Święta w jeden wieczór i tak zapadła mi w pamięć, że chcę się z Wami nią podzielić.
Bardzo lubię powieści obyczajowe, a szczególnie te w których autor za bardzo się nie rozpisuje. W takim sensie, że nie ma opisów, które nic nie wnoszą. Taka właśnie jest ta książka. Czyta się ją bardzo szybko i wciąga od pierwszych stron.
Nie lubię takich typowych romansów, które z góry są do przewidzenia. Nie powiedziałabym, że "Kobieta..." to romans, bardziej obyczajówka, chociaż kierując się opisem tak pewnie wiele osób tak by pomyślało.
Opis z lubimyczytać: Czarująca i kunsztowna opowieść o tym, jak impuls i ciekawość niepostrzeżenie przeradzają się w żarliwe miłosne śledztwo.
Laurent, znalazca damskiej torebki podąża tropem zapisków pisanych
kobiecą ręką w czerwonym notatniku. Z dnia na dzień autorka notatek
coraz bardziej go intryguje, a rozpalona wyobraźnia podsuwa mu
nieodparte wizje tajemniczej kobiety, która jakby zapadła się pod
ziemię. Znaleźć tą jedyną pośród milionów Paryżanek - temu zadaniu
oddaje się Laurent z detektywistyczną skrupulatnością i zapałem
kochanka, a miejskie zakamarki odsłaniają przed nim swoje sekrety…
Ta romantyczna historia mogła wydarzyć się tylko w Paryżu...
Brawurowo prowadzona i pełna humoru opowieść o ludzkich marzeniach, obawach i nadziejach.
Laure zostaje okradziona, złodziej zabiera jej torebkę w której ma wszystko: portfel, klucze do mieszkania, dokumenty, telefon, kilka drobiazgów i czerwony notatnik. Wydaje się, że kobieta powinna żałować pierwszych rzeczy, ale odczuwa największy brak właśnie notatnika. Zapisywała w nim planowane spotkania, swoje sny, czy rzeczy typu "lubię kiedy...", "nie lubię...". Na skutek uderzenia przez złodzieja trafia do szpitala i zapada w śpiączkę.
Laurent prowadzi niewielką księgarnię. Idąc ulicą widzi torebkę na śmietniku. Domyśla się, że jest ona porzucona przez złodzieja i postanawia zabrać ją do domu, odszukać nazwisko właścicielki i ją oddać. Początkowo waha się czy do niej zajrzeć. Nigdy wcześniej nie zaglądał do damskiej torebki, uważa jest to niewłaściwe i narusza prywatność. Jednak wyzbywa się wszystkich wątpliwości i ją otwiera. Wyjmuje wszystkie przedmioty, zwraca największą uwagę na notatnik i książkę Modiano z dedykacją. Jako księgarz wie, że ten autor pozostaje nieuchwytny i dziwi się jakim sposobem kobieta do niego dotarła. Z ciekawością przegląda notatnik. Stara się za wszelką cenę znaleźć tą kobietę, która go zafascynowała i zawładnęła jego myślami.
"Kobieta z czerwonym notatnikiem" ma coś z "Amelii", nie mówię tu o tym, że dzieją się w Paryżu. Jeżeli oglądaliście "Amelię" to wiecie o co pewnie chodzi, a jeśli nie to polecam obejrzeć ;) Książka posiada taką samą magię jak film. Pewne sceny i sytuacje uważam za bardzo podobne, np. Laure wymienia co jej się podoba, a co nie, czego się boi. Sama fabuła jest podobna. Laurent znajduje torebkę i stara się poznać Laure. Amelia natomiast znajduje album z podartymi i nieudanymi zdjęciami i też bawiąc się w detektywa szuka właściciela tajemniczego albumu. Końcowa scena jest już iście ameliowska - pokazane jest co kilka osób robi w tym samym momencie.
Moja ocena w skali lubimyczytać 9/10
Jeżeli lubicie książki, które mają w sobie coś magicznego, albo chcecie się po prostu odprężyć o niczym nie myśląc to jest to pozycja właśnie dla Was. Polecam ją również wszystkim fanom "Amelii".
Jako, że jest to ostatni post w tym roku, chcę Wam życzyć Szczęśliwego Nowego Roku! Udanego Sylwestra i spełnienia marzeń w nadchodzącym roku :)
Czytaj dalej
Okres świąteczny już się skończył, więc wracam do normalnych recenzji. Dziś jest to krem do rąk Yves Rocher czarne owoce. Kremy do rąk to jak i pomadki stały punkt mojej pielęgnacji. Nie są może moją obsesją, ale zawsze mam kilka w zapasie. Zimą dłonie potrzebują szczególnej pielęgnacji. Zawsze w tym okresie smaruję dłonie kilka razy dziennie.
Od producenta: Świąteczna spiżarnia czarne owoce nawilżający krem do rak.
Okryj wyrafinowany i apetyczny zapach czarnych owoców w kremie do rąk o intensywnie nawilżającej formule.
Krem zamknięty jest w plastikowej tubce, mieszczącej 75 ml kosmetyku. Jest ona dość twarda, ale dostatecznie miękka, żeby łatwo było wycisnąć krem. Matowa powłoka ułatwia trzymanie tubki w dłoni. Zamykanie na zatrzask, dobrze pełni swoją funkcję.
Konsystencję ma dość rzadką, lejącą - trzeba uważać przy aplikacji, bo może gdzieś spaść. Rozsmarowuje się dość dobrze, ale lepiej uważać z ilością, bo zostawia wtedy białe ślady. Zapach ma przyjemny, taki jeżynowy. Utrzymuje się jeszcze dłuższy czas po posmarowaniu.
Działanie oceniam jako bardzo średnie. Niby nawilża, ale na krótko. Po posmarowaniu skóra przez chwilę jest ściągnięta i pokryta powłoką. Używałam go głównie na noc i rano nie było po nim już śladu. Nie nadaje się na chłodne dni, chociaż jest to edycja zimowa. Pomimo, że używałam go jeszcze kiedy było ciepło, musiałam smarować dłonie w ciągu dnia - co robię przeważnie tylko zimą.
Czytaj dalej
Kończą się Święta i kończy się seria postów "Święta z Yankee Candle". Dziś przychodzę z zapachem Christmas Memories. Jest to jeden z cięższych zapachów, bardzo aromatyczny i bardzo świąteczny.
Opis zapachu: Cynamon, przyprawy, wanilia i piernik.
Obrazek na naklejce wosku jest bardzo świąteczny. Znajdują się na nim piernik, laski cynamonu i coś co wygląda jak kompot z suszu. Jednym słowem jest to kompozycja bardzo świąteczna.
Wosk zapaliłam jeszcze w tamtym roku, jeden raz. Ten ubytek, który widać na zdjęciach to właśnie efekt tego jednego palenia. Tak, na jeden raz dałam tylko tyle, dosłownie odrobinę i było to i tak za dużo. Zapach jest tak intensywny, że po krótkim czasie lepiej go zgasić, a osobom, które nie lubią mocnych zapachów nie polecam.
Jest to zapach typowo świąteczny. Wszytko to co zapewnia opis - piernik, cynamon i wanilia znajdują się w nim. Jest to bardzo aromatyczny, przyprawowy zapach, taka przyprawa do piernika zamknięta w wosku. Nie powiem, żeby nie był to przyjemny zapach, ale jest za intensywny. Po długim paleniu może boleć głowa. Zapach bardzo szybko wypełnia pomieszczenie, a nawet i więcej niż jedno pomieszczenie. Utrzymuje się jeszcze kolejnego dnia.
Christmas Memories nie należy do moich ulubionych zapachów, jest zbyt intensywny, bardzo przytłaczający. Pomimo tego jest on przyjemny i bardzo świąteczny. Jeżeli chcecie poczuć klimat Świąt ten zapach będzie idealny.
Czytaj dalej
Dziś Wigilia, więc i wosk powinien mieć Wigilię w nazwie, a mowa tu o Christmas Eve. Powoli zbliżam się do końca świątecznych, yankowych postów, ale zimowe i te słodkie pozycje dalej będą się pojawiać w cotygodniowych postach.
Opis produktu: Zapach suszonych śliwek i kandyzowanych owoców.
Obrazek jest jak najbardziej świąteczny - Mikołaj frunie na saniach zaprzężonych w renifery. Wydaje się nas pozdrawiać i życzyć "Wesołych Świąt". Już bardziej świątecznego obrazka Yankee Candle nie mogło zrobić ;)
Bardzo ciężko jest mi określić ten zapach. Po odpaleniu pierwsza myśl jaka mi się nasunęła to prezenty! To taki zapach sklepu z upominkami i papieru do pakowania - właśnie dlatego ciężko mi powiedzieć jaki to zapach, przez te moje skojarzenia :) Czuję w nim również zapach iglastej choinki. Chociaż z opisu wydawałoby się, że jest to zapach kompotu z suszu, keksu, czy jakiegoś innego ciasta, ale to nie taki zapach. Jest w nim trochę słodyczy i aromatycznych przypraw, ale nie takich intensywnych jak cynamon, czy przyprawa do piernika.
Christmas Eve to bardzo świąteczny zapach i jest moim ulubionym spośród nich. Pierwszy raz odpaliłam go w tamtym roku i oszczędzałam go, bo tak szkoda było mi go palić, że w tym kupiłam kolejny na zapas :) Jest warty zakupu.
Wszystkim Wam życzę Wesołych Świąt! :)
Czytaj dalej
Cytując Coca-Colę: "Coraz bliżej Święta" :D Już pewnie u Was wszystko posprzątane i upieczone? I tylko siedzicie w pięknie pachnącym domu i odpoczywacie :) Jeżeli nadal jesteście w tyle z przygotowaniami, a placek się nie udał, w całym domu czuć spalenizną i żeby nie zabrakło słodkich wypieków lecicie do pobliskiej piekarni po świeże ciasto - odpalcie kominek. Nawet już dzisiaj, do świąt nadal będziecie się cieszyć słodkim, ciasteczkowym aromatem. Zapraszam na kolejną recenzję świątecznego wosku Yankee Candle Snowflake Cookie.
Opis ze strony sklepu: Pyszny zapach ciasteczek z odrobiną cynamonu, ozdobionych polewą waniliową.
Myślę, że wiele z Was do zakupu wosków oprócz zapachu skłania naklejka - przynajmniej ja tak mam. Im barwniejsza, tym bardziej chcę go mieć
Pastelowy róż wosku przyciąga uwagę. W takich samych kolorach utrzymana jest również sama naklejka. Na obrazku znajdują się ciasteczka, o różnych kształtach, ale w większości są to śnieżynki. Ozdobione są różowym i białym lukrem. Wyglądają tak apetycznie, że chciałoby się je zjeść :)
Zapach bardzo szybko wypełnia pomieszczenie, chociaż nie jest wcale bardzo intensywny. Tak naprawdę nawet przy zamkniętych drzwiach pachnie nim cały dom. Najlepsze jest to, że utrzymuje się nawet kilka dni.
Nie jest to taki właśnie typowy ciasteczkowy zapach, jak wynikałoby to z opisu. Niby nie ma tam nic o kokosie, ale dla mnie są to kokosanki! Pachnie tak naturalnie, że sama się na nie nabrałam. Myślałam, że ktoś piecze jakieś kokosowe ciasto :D Delikatnie jest też wyczuwalna wanilia, natomiast cynamonu ja w ogóle nie czuję.
Jest to przyjemnie słodki zapach, którego lepiej nie odpalać jeżeli jesteście na diecie - powoduje chęć na coś słodkiego. Ja się bardzo cieszę, że mam w swoich zapach jeszcze jedną tartę :) Pasuje w klimat świąteczny, ale jak ktoś lubi słodkie zapachy to i w ciągu roku również się spisze. Obowiązkowy zakup dla wszystkich fanów słodkich zapachów :)
Czytaj dalej
Kolejna odsłona "Świąt z Yankee Candle" i tym razem również chcę przedstawić jeden z zapachów z kolekcji świątecznej z tamtego roku. Pamiętam jak ten zapach bardzo szybko schodził ze sklepów i wiele osób zdecydowało się dużą świecę. Czy i mi się spodobał zapraszam dalej.
Na naklejce jak się można tego spodziewać widnieją skrzydła anioła. Jest to chyba jeden z prostszych ich obrazków. Zawsze znajdują się na nich całe kompozycje, a tu proszę tylko skrzydło :)
Przyznam się od razu, że mam słabość do białych wosków. Wiem ojeszcze przed powąchaniem, że będą takie pudrowe i otulające. Mam różnych białych zapachów około dziesięciu.
Opis ze strony sklepu: Cudowna radosna mieszanka aromatu waty cukrowej, płatków kwiatów i kremowej wanilii.
Jak się można tego spodziewać zapach jest pudrowy, otulający. Ma jednak w sobie taką słodycz - niespotykaną w innych białych woskach. Tak jakby był posypany cukrem pudrem i wanilią. Ma w sobie też nuty delikatnych perfum.
Nie uważam, ze jest to zapach tylko i wyłącznie świąteczny. Idealnie się wpasuje w każdą porę roku. Nawet w chłodniejsze wieczory latem. Nie należy ani do lekkich, ani do intensywnych. Nie wywołuje bólu głowy. Jest wyczuwalny jedynie w dniu palenia.
Zapach Angel's Wings należy do bardziej elegantszych, pudrowych zapachów. Jest idealny na chłodne wieczory, zarówno zimą jak i przez cały rok. Nie ma w nim niczego co by wpasowywało się w świąteczny klimat, chociaż należy do takiej kolekcji. Jeżeli już jest to zapach zimowy nie świąteczny.
Czytaj dalej
Jaki jest najlepszy sposób żeby poczuć świąteczną atmosferę? Oczywiście odpalić Yankee Candle! Dziś chciałabym rozpocząć serię postów na blogu pod tytułem "Święta z Yankee Candle". Zaczynając dzisiaj do końca świąt będą się pojawiać recenzje wosków Yankee Candle w świątecznym klimacie. Wybaczcie mój trochę kwadratowy baner, ale starałam się jak mogłam ;)
Jako pierwszy wystąpi zapach "Icicles", pochodzi on z zeszłorocznej kolekcji świątecznej, a w grudniu jest jednym z zapachów miesiąca.
Na naklejce widniej ptaszek, podejrzewam że jest to gil, siedzący na oszronionej gałęzi. Całe otoczenie jest mroźne i zaśnieżone. Patrząc na sam obrazek można poczuć mroźny chłód poranka, kiedy wszystko jest obsypane śniegiem. Kolor wosku jest bardzo niespotykany. Jest on taki szaro-fioletowy - bardzo mi się podoba.
Opis ze strony sklepu: Poczujesz ten magiczny moment, kiedy wychodzisz na pierwszy świeży śnieg. Sosnowy zimny las i ostry zapach, delikatnie ocieplony nutami cynamonu.
Wiecie gdzie do tej pory leżał ten wosk? Nie razem z
innymi woskami, tylko w odosobnieniu, na dodatek od razu schowany do
woreczka, żeby zapach się nie wydostawał. Od kiedy do mnie trafił -
jakiś rok temu - pierwsze co musiałam zrobić to go odizolować. Zapach
jest tak intensywny, że cała paczka nim przesiąkła. Na dodatek
niekoniecznie mi się podobał. Co ja piszę niekoniecznie, wcale! Nie
podobał mi się tak, że został nazwany Domestosem. I tak sobie leżał, aż
wreszcie po roku się zlitowałam. Przyznam, że bałam się go. Myślałam, że
jak go odpalę to zaraz będę musiała wietrzyć pokój.
Po odpaleniu byłam bardzo mile zaskoczona. Spodziewałam się
ciężkiego aromatu, takiego jak do tej pory czułam przez folię, a
okazało się, że zapach złagodniał. Najlepsze jest to, że mi się
spodobał!
Icicles nie należy do prostych
zapachów. Jest to trochę dziwne połączenie i jest ciężki do
sprecyzowania. Wyczuwam w nim zapach świerku i igliwia, trochę ciężkiego
cynamonu i taki mróz, chłód - nie wiem jak to określić. Nie jest to zapach
męski, chociaż wydawałoby się, że zalicza się do tej grupy. Ja
powiedziałabym bardziej, że jest to zapach zimowy, do którego
powrzucałabym wszystkie sosnowe i iglaste zapachy. Utrzymuje się w dniu palenia oraz jeszcze rano następnego dnia.
Paląc go od razu w głowie pojawia mi się taki obrazek: Mroźny poranek, przez noc śnieg przysłonił wszystko dookoła. Szron przyozdobił gałęzie drzew. Na szybach mróz maluje kwiaty i inne wzorki. Bez ciepłych rękawiczek i czapki lepiej nie wychodzić. Słychać skrzypienie śniegu przy każdym kroku. Wszędzie wokoło cisza. Ptaki przycupnęły na oszronionych drzewach, ale nie wydają żadnego dźwięku, tylko chowają główki w nastroszone piórka. Przy każdym oddechu wytwarza się gęsta para. W płuca dostaje się czyste, mroźne powietrze, które wydaje się że jest zrobione z milionów igieł.
Mam nadzieję, że jeśli jeszcze nie znacie tego zapachu zdecydujecie się na niego. Dla Icicles warto zaryzykować :)
Czytaj dalej
W ostatnim poście z nowościami dużym zainteresowaniem cieszyły się moje zakupy książkowe - tym samym widać jak to Polacy "nie czytają książek". Kilku osobom spodobał się pomysł recenzowania książek na blogu, dlatego dziś przychodzę z pierwszym tego typu postem i zakładam "Kącik czytelniczy".
Od razu powiem, że czytam dużo. Nie pytajcie jaki jest mój ulubiony gatunek, bo takiego nie mam, czytam różne książki prawie ze wszystkich gatunków. Na blogu nie będę recenzować ich wszystkich, bo musiałabym zmienić profil na książkowy. Będą się pojawiać recenzje tylko niektórych. Mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Jako, że jest okres przed świąteczny dziś chciałabym przedstawić nowość - książka została wydana dopiero miesiąc temu - czyli "Obietnica pod jemiołą" Richarda Paula Evansa.
Jeżeli nie znacie R. P. Evansa to polecam przeczytać jego wszystkie książki. Nie sądzę, żebyście się na nim zawiedli. To autor na którym zawsze można polegać. Nawet jeśli nie przepadacie za czytaniem (nie rozumiem takich osób) to jego książki pochłoniecie bardzo szybko.
Z tym autorem jest tak, że w swoje książki wplata różne przesłania. Niektóre są oparte na przypowieściach biblijnych, a w każdej z nich można się doszukiwać religijnych znaczeń. Większość z nich (jeśli nie wszystkie) kończy się morałem.
Opis z lubimyczytać:
Największe podarunki od losu często dostajemy w najcięższych chwilach życia.
Gdyby można było wymazać jeden dzień ze swojego życia, Elise wiedziałaby doskonale, który wybrać.
Błąd popełniony w przeszłości sprawił, że dziewczyna zamyka się w swoim
cierpieniu. Do chwili, kiedy tajemniczy nieznajomy składa jej niezwykłą
obietnicę… Elise ze zdumieniem odkrywa, iż Nicolas ma własny klucz do
jej serca.
Za ciemną stroną księżyca może kryć się światło. Choć czasem wydaje się,
że to miłość jest źródłem wszystkich lęków, nie ma takiego błędu,
którego nie może przezwyciężyć siła przebaczenia.
Elise pracuje w burze podróży zajmującym się organizowaniem wycieczek szkolnych. Jej biuro znajduje się w jednym z wieżowców w Salt Lake City. Tak jak co dzień samotnie je lunch - jak zwykle sałatkę z wołowiną na słodko, ale jeden dzień odmieni resztę jej życia. Właśnie tego dnia do jej stolika podchodzi prawnik Nicholas z nietypową propozycją. Proponuje jej umowę zwaną "Obietnica pod jemiołą". W ramach niej mieli przez okres przedświąteczny udawać parę na różnych przyjęciach firmowych, czy spotkaniach u znajomych. Dodatkowo mieli każdego dnia jadać wspólnie lunche, a Elis w ramach podziękowania miała codziennie otrzymywać prezent. Umowa miała wygasnąć 24 grudnia o 23:59:59, czyli w Boże Narodzenie. Kobieta zgadza się i od tej pory jej życie całkowicie się zmienia.
Jak się zapewne domyślacie, oboje miło spędzają ze sobą czas i rodzi się pomiędzy nimi uczucie. Niestety powoli na jaw będą wychodzić tajemnice z przeszłości Elis, a co bardziej niespodziewane dla niej również Nicholasa.
Nie będę opisywać całej książki, bo nic Wam już nie zostanie ;)
Spodziewałam się takiego zakończenia i wiedziałam, jak mniej więcej potoczą się losy bohaterów pod tym względem jest to przewidywalna książka. Jednak pewne wątki mnie zaskoczyły. Jedynie co mi się w książce nie podobało to to, że słuchali świątecznej płyty Michaela Buble - nie lubię go :/
Moja ocena w skali lubię precle 9/10
Książka należy do lekkich i przyjemnie się ją czytało. Ja pochłonęłam ją w jeden wieczór. Bardzo ją polecam, szczególnie teraz - w okresie przedświątecznym. Będzie też idealnym prezentem pod choinkę - nawet dla osób które nie czytają książek.
Czytaliście ją? Lubicie książki R. P. Evansa?
Czytaj dalej
Od kiedy Nivea wprowadziła do swojego asortymentu masełka do ust stałam się ich wierną fanką. Zawsze muszę mieć jakieś w zapasie - jak widać na zdjęciach obecnie na swoją kolej czekają aż dwa.
Masełko zamknięte jest w metalowej, płaskiej puszce mieszczącej 16,7 g kosmetyku. Wcześniej zapakowane jest jeszcze papierowy kartonik. Puszeczka jest bardzo wytrzymała, a przy otwieraniu nie sprawia problemów, chociaż czasem trzeba użyć paznokci. Na opakowaniu widnieją orzechy makadamia i laski wanilii.
Produkt w kolorze jest biały, ale jak widać na zdjęciach innych wersji występują różne kolory. Konsystencja bardzo gęsta, kremowa. Niestety jak się za dużo weźmie zostawia na ustach widoczną warstwę.
Pierwsze na co zwraca się uwagę przy otwarciu to zapach. Uwielbiam wszystkie wersje masełek właśnie ze względu na prześliczny zapach: karmelowe pachnie ciasteczkami, malinowe - malinową mambą, jagodowe - jogurtem jagodowym, a wersja makadamia - białą czekoladą z Kinder niespodzianki :) Jest to identyczny zapach jak właśnie wspominany zapach czekoladek Kinder. Taki mleczny, jednocześnie czekoladowy, bardzo słodki.
W smaku jest słodki, nie ma chemicznych nut. Nie przeszkadza w jedzeniu, czy piciu.
Wiem, że wielu osobom przeszkadza w nim tylko to, że trzeba aplikować palcami. Mi natomiast to nie sprawia kłopotów. Kosmetyk gładko rozsmarowuje się na ustach, pozostawia na nich delikatną warstwę ochronną. Nie klei się, a białe ślady pozostają tylko, gdy za dużo nałożymy masełka na usta.
Usta po posmarowaniu są miękkie i gładkie, do nawilżenia nie mam zastrzeżeń. Masełkiem najczęściej smaruję usta na noc, kiedy potrzebuję dłuższego nawilżenia - musi działać przez całą noc. Smaruję wtedy podwójną warstwę i kiedy rano wstają na ustach nadal znajduje się balsam.
Masełka od Nivea bardzo lubię i na pewno jeszcze nie raz do nich wrócę. Wersję makadamia mam już drugie opakowanie i jeszcze mi się nie znudziła. Kosztują ok. 10 zł, a wystarczają na pół roku więc opłacają się bardzo. Jeżeli jeszcze nigdy nie mieliście owego masełka bardzo je polecam.
Czytaj dalej
Jestem dalej w nastroju na zimowe i świąteczne zapachy i myślę, że jeszcze długo będą gościć w moim kominku, a co za tym idzie i na blogu.
Kringle Candle pewnie większości z Was się kojarzy z woskami/podgrzewaczami/świecami, ale nie z samplerem, ponieważ występują bardzo rzadko. Jeśli chcecie zobaczyć jak się spisuje sampler z KC zapraszam dalej.
Jak widzicie nastrój świąteczny to i świecznik musi być odpowiedni - te bałwanki uwielbiam :) Sampler jak to sampler, czyli malutka świeca zawinięta w folię, ozdobiona jak zawsze śliczną naklejką - na zdjęciach nie widać, ale naklejkę mam też na wierzchu. Na naklejce znajdują się dwukolorowe laski, czyli świąteczne lizaki oraz cukierki. Od samplerów Yankee Candle różni się ich wielkością - Kringle są większe.
Po odpaleniu wyłania się bardzo delikatny, ledwo wyczuwalny zapach. Czuć go było bardzo mało, więc ukroiłam troszeczkę i wsypałam do kominka. Dopiero teraz nabrało swojej mocy. Sampler nie jest jednak tak intensywny jak woski, czy podgrzewacze, z którymi miałam styczność do tej pory.
Ja sama nigdy nie próbowałam tych miętowych lizaków, jednak zawsze sobie wyobrażałam jako typowe słodkie lizaki tylko o delikatnym miętowym smaku. Kiedy go paliłam pierwsze co do mnie dotarł taki miętowy chłód. Nagle kaloryfer przestał na mnie buchać swoim ciepłem, a wnętrze wypełniło się zimnem. Zaraz potem czuć było wyraźnie miętę i takie eukaliptusowe, odświeżające nuty. Dopiero na koniec, a raczej już po zgaszeniu kominka dotarły do mnie nuty słodkiej wanilii i cukru.
Peppermint Twist nie jest typowym zimowym zapachem. Przez swój chłód bardziej nadaje się na upalne, letnie dni niż zimne, zimowe wieczory. Potrafi samym swoim zapachem ochłodzić pomieszczenie i wypełnić je niezwykłym słodko-miętowym połączeniem zapachów.
Jest to zapach jak najbardziej udany, a że sampler jest spory, więc jeszcze długo będę się cieszyć jego aromatem.
Czytaj dalej
Płyny do kąpieli używam jako żele pod prysznic. Bardzo lubię te z Avonu, bo największą ich zaletą jest piękny zapach. W tym poście mam butelkę 500 ml, a w nowościach listopada prezentowałam wersję litrową, czyli już się pewnie domyślacie jakie mam o nim zdanie ;)
Płyn zamknięty jest w dość nieporęcznej dla mnie butelce - jest dość duża, a otwór ma ogromny. Jak już wspomniałam używam go jako żelu pod prysznic, dlatego przelałam go do pustej butelki z pompką. Natomiast tym, którzy stosują ten płyn tradycyjnie, czyli do kąpieli myślę, że wtedy jest idealna.
Konsystencja żelowa, dość gęsta, płyn ma kolor błękitny - taki jak butelka. Jeżeli lubicie kwiatowe zapachy to możecie brać go w ciemno. Niby zapach ma coś jaśminowego, ale nie do końca. Nawet nie chodzi tu o połączenie z białą herbatą, której zapach z płynie jest bardzo delikatny. Jest to taka mieszanka kwiatowych zapachów, bardzo wiosenna. Utrzymuje się jeszcze chwilę po umyciu.
Bardzo dobrze się pieni, jest wydajny, jednorazowo wystarcza niewielka ilość. Do mycia nie mam zastrzeżeń. Nie powoduje u mnie żadnych podrażnień. Jest neutralny dla skóry - nie wysusza jej, ani nie nawilża.
Ja bardzo się z nim polubiłam i mam w zapasie kolejną butelkę (tym razem większą). Bardzo polecam ten płyn wszystkim, którzy lubią kwiatowe zapachy.
Czytaj dalej
Jak zapewne wiecie i już kilka razy o tym mówiłam jestem pomadkomaniaczką. Uwielbiam przeróżne balsamy, masełka i pomadki. W dzisiejszym poście chcę przedstawić balsam Blistex, który mam po raz pierwszy. Kiedyś miałam już dwa produkty do ust tej firmy - w słoiczku i tubce, oba były bardzo dobre, a czy i ten będzie należeć do moich ulubieńców zapraszam do dalszej części postu.
Od producenta: Balsam Blistex Classic zapewnia codzienną pielęgnację ust:
- skutecznie nawilża dzięki zawartości wyciągu z liści aloesu
- chroni usta w każdych warunkach pogodowych, szczególnie przed działaniem niskich temperatur, wiatru i słońca
- zabezpiecza usta przed przesuszeniem spowodowanym przebywaniem w klimatyzowanych pomieszczeniach
- pielęgnuje skórę ust, dzięki zawartości witaminy E i wyciągu z rumianku
- filtr SPF 10 chroni przed szkodliwym działaniem promieni UVB
Balsam zamknięty jest w wykręcanym sztyfcie. Jest bardzo wygodny w użyciu i nie zacina się. Konsystencja jest zbita, ale kremowa. Nie łamie się ani nie roztapia - chyba, że pomadkę trzymamy dłuższy czas w dłoni lub w ciepłym miejscu, np. przy kaloryferze, czy lampce. Zapach miętowy ze słodkimi nutami. Jest bardzo przyjemny, w ogóle pomadki Blistex wyróżniają się swoim zapachem i smakiem.
W pomadkach ochronnych bardzo ważny jest smak. Nosimy ją na ustach przez prawie cały dzień, więc kiedy pijemy, jemy, czy mimowolnie oblizujemy usta pomadka przedostaje się do wewnątrz ust. Z Carmexami mam problem, bo muszę przed jedzeniem ją wycierać chusteczką - smak ma gorzki i nie mogę z nią wtedy wytrzymać. W przypadku Blistexów smak jest tak słodki i wcale nie chemiczny, że ciężko jej nie zlizać :) Dlatego niestety nie jest trwała.
Pomadka po posmarowaniu pozostawia na ustach bezbarwną warstwę ochronną. Dzięki mentolowi powoduje lekkie mrowienie i chłodzenie ust, ale nie tak mocne jak Carmex. Delikatnie wygładza usta, powoduje, że są bardzo miękkie, a co najważniejsze dobrze nawilża. Jak już wcześniej wspominałam pomadkę szybko się zjada, więc długo na ustach nie zostaje. Jednak nawilżenie jest wystarczająco długotrwałe. Dobrze odżywia usta, dzięki czemu nawet kiedy nie mam na ustach pomadki nie są one wysuszone.
Balsam Blistex Classic jest bardzo dobry, chociaż troszkę lepsze okazały się inne produkty tej firmy, m.in. w słoiczku i tubce. Nie jest to jednak powód, że jej nie lubię i tak należy do grona lepszych jakie miałam i bardzo ją polecam. Kosztuje 10-11 zł.
Czytaj dalej
Mam nadzieję, że Mikołaj w tym roku sie postarał i przyniósł Wam wszystko to o czym marzyliście. Bardzo lubię wszelakie mazidła do ciała, a szczególnie masła i musy. Ten egzemplarz musiał sporo czekać na swoją kolej, ale w końcu się doczekał i dlatego zapraszam na jego recenzję.
Od producenta: Wyrusz w podróż marzeń. Odkryj niezwykły świat egzotycznych zapachów i roślin. Zanurz się w świecie naturalnej pielęgnacji ciała.
Wyszczuplający mus do ciała wykorzystuje niezwykłe właściwości roślin naturalnych Polinezji - aktywnie nawilża, regeneruje i ujędrnia skórę. Ciało odzyskuje niezwykłą miękkość, gładkość i sprężystość. Intensywny, pobudzający i świeży aromat musu wspomaga siły witalne, dodaje energii i poprawia samopoczucie.
O piękno Twojej skóry zadbają Orchidea i algi Laminaria - znane z właściwości wyszczuplających, przyspieszających przemianę materii, wspomagających spalanie tkanki tłuszczowej, oczyszczającej z toksyn, poprawiającej jędrność i napięcie skóry.
Mus zamknięty jest w plastikowym pudełeczku, mieszczącym 200 ml kosmetyku. Te pudełko nazywam oszukanym, ponieważ wydaje się, że mieści bardzo dużo, ale ma ono bardzo grube dno. Szata graficzna utrzymana jest w turkusie i bieli, bardzo fajne połączenie kolorów. Po odkręceniu opakowania ukazuje się nam fola ochronna. Dzięki niej mamy pewność, że nikt przed nami go nie otwierał, a także przedłuża jego termin przydatności. Ja zawsze odkręcam po zakupie takie kosmetyki, żeby sprawdzić czy ma folię i czasem zdarza się psikus - foli nie ma i muszę je niedługo zużyć.
Konsystencja jest delikatna, taka puszysta, pół lejąca. Zapach bardzo świeży, kwiatowy. Mi bardzo się spodobał. Utrzymuje się na skórze prawie cały dzień.
Zazwyczaj w tym momencie piszę o działaniu, ale muszę się na chwilę zatrzymać przy tym punkcie. Kupując ten mus nie oczekiwałam od niego wyszczuplenia, czy innych cudów, tylko po prostu dobrego nawilżenia. Dlatego jeśli macie nadzieję na takie działanie, muszę Was zawieść. Może nie przyglądałam się bardzo swojej skórze pod tym względem, ale jeżeli dałoby efekt wyszczuplenia to na pewno bym coś takiego zauważyła - a nic takiego nie widzę.
Mus bardzo dobrze nawilża skórę, efekt nawilżenia utrzymuje się przez cały dzień, a nawet w dni kiedy nie chciało mi się smarować, po umyciu skóra nadal była nawilżona. Zauważyłam, że po aplikacji skóra była niezwykle gładka, miękka i bardzo jędrna. Kosmetyk bardzo szybko się wchłania do 5 minut i nie zostawia tłustej powłoki, ani białych śladów na skórze.
Mus do ciała z Bielendy uważam za bardzo dobry. Super nawilża, a efekt na skórze daje niesamowity. Jeżeli ktoś oczekuje wyszczuplenia to chyba żadne kosmetyki na to nie pomogą, nie tędy droga ;)
Czytaj dalej
Grudzień to taki miesiąc kiedy wszyscy dookoła kuszą nas świątecznym klimatem, więc i ja Was trochę pokuszę, a co! :) Żeby wprawić się w świąteczny nastrój potrzeba jedynie trochę słodkości i szczypty waniliowego aromatu.
Dzisiaj zapraszam Was na recenzję wosku "Świąteczne Ciasteczka", mam nadzieję, że wprawi Was w świąteczny nastrój.
Zacznę może od etykiety. Na zdjęciu widnieje talerz wypełniony masą ciasteczek, czy też pierniczków oblanych lukrem i ozdobionych w świąteczne wzorki. Sama naklejka powoduje chęć na coś słodkiego, a ja jeszcze nie doszłam nawet do zapachu.
Zapach, który rozkręca się powoli. Na początku jest delikatny, ale po paru minutach się wzmacnia, chociaż nie należy do mocnych, przyprawiających o ból głowy. Określiłabym ten zapach jako maślane, kruche ciasteczka z posypką z cukru pudru i wanilii, które rozpływają się w ustach i z każdym kęsem chcesz ich jeszcze! Nie zawiera ciężkich, korzennych aromatów.
Christmas Cookie jest jedynie wyczuwalny w dniu palenia. Następnego dnia nie ma już po nim śladu, niestety.
Może stwierdzicie, że jest to taki sam opis zapachu jak Buttercream. Niby połączenie jest takie same, ale są to dwa zupełnie inne zapachy. Christmas Cookie zdecydowanie bardziej mi się podoba. Oczywiście polecam wszystkim fanom słodkości.
I jak narobiłam Wam świątecznego klimatu? Czy może tylko przeze mnie macie ochotę na coś słodkiego? ;)
Czytaj dalej
Kończy się kolejny miesiąc, więc czas na podsumowanie zakupów i nowości. Listopad był to miesiąc w którym drogerie prześcigały się w promocjach. Ja sama skorzystałam jedynie na pierwszej części promocji w Rossmannie, ponieważ niczego więcej nie potrzebowałam. Niby i te kosmetyki nie były koniecznością, ale rozumiecie ;)
Rossmann
Na zakupach promocyjnych w Rossmannie była dwa razy, swoje pierwsze zakupy pokazywałam tutaj. Oczywiście tak jak za pierwszym razem i tu nie są tylko moje zakupy, ale i siostry.
Kupiłam kolejny balsam do ust Body Club, tym razem o smaku bananowym, natomiast siostra wzięła wersję malinową - 6,11 zł
Kolejne lakiery z Wibo, które po pierwszym użyciu okazały się całkiem, całkiem (chyba coś z nimi zrobili, bo poprzednie ich wersje były koszmarne). Mój jest tylko ten ostatni nr 9 - 3,15 zł
Wspólne zamówienie z kodem -10%:
Maska do włosów którą zawsze mnie kusicie w końcu jest moja, czyli Kallos Banana :)
Pasta do zębów Dabur Miswak
Sally Hansen Insta-Dry, kolejna buteleczka
Zakupy siostry:
Celia Woman nr 7 błyszczyk
Max Factor Whipped Creme nr 45 podkład
Ingrid puder
Ja natomiast sobie wzięłam Maybelline Color Tattoo nr 98 (mój pierwszy) i sondę do zdobień.
W tamtym miesiącu nie kupowałam wosków, natomiast w tym to nadrobiłam, oczywiście z kodem -25%.
Yankee Candle: Witches Brew, Christams Eve, Berry Trifle, Cosy by the Fire, Sparkling Snow, Sparkling Cinnamon
Przybyła też jedna "gąska" - Winter Splendor
Nowości Kringle Candle: Pumpkin Frosting, Peppermint Cocoa, Kringle, First Snow, Snow Capped Fraser, Holiday Cookies.
Zamówienie z Avonu: płyn do kąpieli biała herbata i jaśmin wersja litrowa (recenzja już niedługo na blogu) oraz balsam do ciała i maska do włosów.
Tak zamówiłam kolejne książki :) Tym razem na mestro: Diana Gabaldon "Spisane własną krwią" - kolejna już część z serii "Obca", Markus Zusak "Złodziejka książek" i "Posłaniec", Anna Ficner-Ogonowska "Czas pokaże", Elizabeth Gaskell "Północ i Południe" oraz "Panie z Cranford", pakiet książek Katarzyny Bondy "Sprawa Niny Frank", "Tylko martwi nie kłamią" i "Florystka".
Zastanawiam nad tym żeby na blogu co jakiś czas recenzować ksiązki. Co o tym myślicie?
Tym razem trochę inne nowości, bo są to słodycze :) zamówione na stornie Coś słodkiego.
Ostatnią nowością jest wygrana na blogu Nie teraz - właśnie czytam i jest to książka "450 stron".
Jak Wam się podobają moje nowości? Na coś szczególnie zwróciliście uwagę?
Czytaj dalej